Wysoki brodaty mężczyzna, ubrany w strój trekkingowy przystanął na szczycie wzgórza i jeszcze raz westchnął. Popatrzył za siebie na niknący w oddali klasztor, gdzie spędził wiele ostatnich lat. Kiedy przybył pozwolono mu zająć się tam biblioteką gdzie uwielbiał spędzać najwięcej czasu. Wynajął niewielki pokoik tuż przy klasztorze. Nie lubił towarzystwa, więc takie miejsce cenił najbardziej. Przysłano go, aby miał oko na zamieszkujących pobliskie wioski ludzi. Jego zadanie polegało na pilnowaniu odpowiedniej kolejności wypadków. Ataki wygłodniałych stad wilków na pasterzy, zawsze kończyły się tylko uszczupleniem stada, ludzie byli bezpieczni. Sprawiał, że miejscowe położne wiedziały dokładnie, kiedy mają zjawić się do porodów, komplikacje również przytrafiały się rzadko i to tylko wtedy, kiedy administracja tak nakazywała. Dzieci spadając z drzew zawsze znajdowały pod sobą kupę krzaków, kończąc upadek na lekkich obrażeniach. Okolica była spokojna i nie nawiedzało jej żadne większe nieszczęście. Życie toczyło się spokojnym torem, a zagadki drobnych kradzieży czy innych wykroczeń były bardzo szybko rozwiązywane. Ludzie nazywali to szczęściem, dobrymi duchami, wolą Boga, Allaha, Buddy, czy innych wyznań. Praca nie była uciążliwa i nie wymagała wielkich starań, ani zbytniego afiszowania się. Po prostu był i czuwał. I to mu odpowiadało. Góra przysyłała zlecania, a on miał dopilnować, aby wszystko było tak, jak sobie tego życzyli. Nie było to specjalnie trudne, bo i miejsce było ciche. Nawet Ci z drugiej strony barykady się nie interesowali zbytnio. Czasami otrzymywał polecenie ingerencji lub wstrzymania się od działania, ale zdarzało się to niezwykle rzadko.
Westchnął jeszcze raz i spojrzał tym razem przed siebie. Nie chciał nic zmieniać, ale niestety przyszła wiadomość, że musi się przenieść i w zastępstwie (nie wiadomo, jak długim) przejąć obowiązki gdzie indziej. Cóż, z górą się nie dyskutuje. Raz jeszcze spojrzał na adres i utwierdził się w przekonaniu, że to nie jest odpowiednie miejsce dla niego.
Z ciężkim sercem ruszył przed siebie. Wiedział, że ma na wykonanie zadania odpowiedni czas i ściśle określoną godzinę. Wiedział, że zdąży, tylko tym razem, nie było sprecyzowane gdzie i na co.
Opuścił prowincję i wszedł do wielkiego miasta. Od razu uderzył go zgiełk i gigantyczna ilość bodźców świetlnych, dźwiękowych i zapachowych. Nie rozumiał, jak ludzie mogą tak żyć. Wszędzie neony i jaskrawe reklamy, ogłuszające dźwięki komunikacji miejskiej i klaksonów. zapachy ulicznych bud z jedzeniem mieszające się ze sobą. To zdecydowanie zupełnie inna bajka niż do tej pory. Dlaczego właśnie on? Od wieków mieszkał wśród ludzi na prowincji i tak było mu dobrze. Ale Ci na górze mieli inne plany najwyraźniej.
Zrezygnowany poczłapał dalej. Mapa wytyczała kierunek ciągnąc go przez jak sądził najbardziej nieładne i uciążliwe części miasta. Dotarł w końcu do kompleksu zabudowań uniwersyteckich. Spojrzał w telefon na adres. Wyglądało na to, że to nie pomyłka. Jeszcze raz westchnął – nie dość, że miasto, to jeszcze chyba najbardziej gwarna jego część. Rozejrzał się za wskazanym w wiadomości numerem. Budynek nim oznaczony wyróżniał się wśród innych. Był zbudowany ze starej cegły i cały obrośnięty bluszczem. Nad drzwiami wisiały dwie tabliczki: Rektorat Uniwersytecki oraz Biblioteka Uniwersytecka. Pierwszy raz od wyruszenia w drogę w jego oku pojawił się błysk. Wszedł do środka. W olbrzymim holu postawiona stylowe stanowisko przy którym siedziała schludnie ubrana kobieta i przeglądała w rozłożonych na biurku dokumentach. Dźwięk jego kroków w takim pomieszczeniu rozniósł się echem. Kobieta podniosła wzrok i z zaciekawieniem spojrzała na niego. Podszedł i po krótkim przywitaniu, otrzymał wskazówki, gdzie miał się udać dalej. Zrobiło mu się cieplej na sercu. Wyglądało na to, że góra posyła go w stronę biblioteki. Otworzył wielkie wrota i jego oczom ukazała się wysoka na 2 piętra sala. Rzędy półek ciągnęły się przez całą jej długość, szerokość i wysokość. Przy każdej ścianie i każdym regale stała drabina z kółkami. Wolnym krokiem szedł wzdłuż półek i napawał się pięknem tego miejsca. Było tu cicho i spokojnie, pomimo przemykających wszędzie studentów. Gdzieniegdzie rozstawione były stanowiska z komputerami, przy których siedziały pochylone postacie. W wnęce przy olbrzymim oknie ustawione były fotele i pufy, na których siedzieli zaczytani ludzie.
Nagle za plecami usłyszał skrzypienie kółek i krzyk. Odwrócił się i ujrzał na oko siedmioletnią dziewczynkę ledwo trzymającą się szczytu coraz bardziej odchylającej się drabiny. Podbiegł do niej w ostatniej chwili, żeby złapać drabinę i przystawić ją z powrotem do regału. Wspiął się szybko na górę i powoli sprowadził płaczącą małą na dół. Wokół zdążył zebrać się tłumek ludzi. Przez zebranych przecisnęła się kobieta w średnim wieku, złapała dziewczynkę i mocno przytuliła.
– Bardzo Panu dziękuję. Moje dziecko nie powinno się samo wspinać tak wysoko. – powiedziała patrząc karcąco a córkę.
Uśmiechnął się tylko i rzucił ciche – Nie ma za co.
Kiedy tłum się rozszedł dostrzegł na biurku przy stanowisku z obsługą kartkę: “Poszukujemy pracownika na stanowisko bibliotekarza” W tej właśnie chwili w kieszeni zawibrował telefon. Odczytał wiadomość: “Dobra robota! Rozgość się.”
– Może jednak nie będzie tak źle? – pomyślał kierując się w tamtą stronę.
Autor: kiciakamyk