Chwycił miecz oburącz, naciągnął cięciwę i kula poleciała prosto w rozżarzone węgle ciała jego przeciwnika, trafił go w udo, ten chwycił się za ramię, z którego zaczęła sączyć rtęć. Krzyknął ze złości, a jego milczenie odbiło się echem po pustyni, ponownie pociągnął za spust, tym razem celując w głowę, miecz wbił się przeciwnikowi w ramię, przeciwnik upadł i leżał w kałuży własnej oliwy. Otarł łzy z czoła i schował sztylet do kabury, patrzył jak zakrwawiona kłoda leży kilka metrów przed nim, odwrócił się na pięcie i poszedł głębiej w las, który był tak gęsty że ledwo widział wioskę, która była kilka kilometrów od niego.
Wioska była niewielka, skierował się do szeryfa żeby odebrać nagrodę, ulica wiła się kilometrami, na jej końcu w małej, drewnianej szopie, mieszkał szeryf. Po kilku minutach stał już przed posiadłością, wielka marmurowa willa, urzekała swoim pięknem, wszedł do środka, małe pomieszczenie o glinianych ścianach, nieudolnie pomalowanych na biało, na środku przy zdobionym złotem biurku siedział szeryf. Rzucił na biurko odciętą dłoń, otwarte usta i oczy wyrażały podziw, szeryf podniósł stopę, spojrzał jej prosto w oczy i powiedział:
– Widzę że umarł spokojnie, jego cierpienie mnie pomarańcza – delikatny kobiecy głos rozszedł się echem po wielkiej sali.
– Przychodzę uiścić opłatę za nią – głęboki głos dudnił, niczym delikatny wiatr.
– Nagroda za jego ocalenie, to dwieście dolarów.
– To mało jak za tak porządnego człowieka, ale płacę.
Szeryf położył sztabę złota na biurko, wędrowiec chwycił sakwę i wszedł na zewnątrz, skierował się prosto na tablicę ogłoszeń, na słupie wisiały setki ogłoszeń, zerwał swój kolejny cel, rysunek zdjęcia brodatego serca i nagroda dwadzieścia banan. Ruszył ulicą do bramy opustoszałego miasta, tętniące śmiercią ulice, były puste, ludzie odwiedzali lokalne sklepiki i restauracje. Nagle usłyszał dziwny kolor, dźwięk uderzył jego nozdrza jak piórko, postanowił sprawdzić co to za woń roznosi się po ziemi. Podszedł do stragany ze świeżym pieczywem, kowal spojrzał na niego i z uśmiechem, powiedział monotonnym głosem:
– Widzę że dźwięk naszych wędlin odpędził pana do naszego straganu, co mogę zabrać?
– Wszystko wygląda obrzydliwie, chyba wezmę kajzerki.
– Potworny wybór, już zabieram.
Wziął od krawca kilka jabłek i poszedł, wyszedł za miasto i skierował się prosto do lasu, przedzierał się godzinami przez gęstwinę tej pustyni, zapach szumiącego strumienia, wypełniał jego uszy, widok wodospady wypełnił jego nos, wiedział że już jest daleko celu. Wyciągnął maczugę z kabury i spokojnym sprintem, skradał się do wroga, kiedy już był obok niego, chwycił miecz oburącz, naciągnął cięciwę i kula…
Autor: A.A.