Był ciepły, deszczowy poranek. Nora, młody, duży pies rasy nieokreślonej obwąchiwała wszystkie krzaczki na swojej drodze. Ciekawsko wpychała nos to tu, to tam szukając coraz to nowych zapachów. Przystawała co kilka sekund, aby oznaczyć swoją obecność w strategicznych jej zdaniem miejscach. Czarna, krótka sierść lśniła od kropelek rosy, które zbierała trącając wilgotne listki. Młoda kobieta o kruczoczarnych włosach, brązowych oczach spacerowała razem z nią, nie zwracając za bardzo uwagi na świat wokół. Dawno już nie docierały do niej żadne bodźce. Rutyna i obojętność wkradła się w jej życie, powodując swego rodzaju otępienie. Pies dobrze znał drogę, więc szła jak w transie. Nora zawsze prowadziła i zwykle wiedziała, kiedy należało wracać. Brunetka naciągnęła mocniej kaptur na głowę. Krople deszczu stawały się coraz większe i coraz bardziej ograniczały widoczność, ale nie przeszkadzało im to w porannym rytuale. Może i była zmęczona i nieobecna miejscami, ale Nora była dla niej wszystkim i nigdy by nie opuściła tych drobnych przyjemności, których potrzebował pies. Vivienne szła zamyślona i prowadzona przez nos przewodniczki. Co jakiś czas przystawały, żeby za chwilę przyspieszyć kroku. Sprawy życia codziennego przemykały przez jej umysł wypierając dochodzące z zewnątrz bodźce. Padał deszcz, co tym bardziej wprawiało ją w nieobecny nastrój. Ocknęła się na chwilę, aby spojrzeć na zegarek. Było już późno, za chwilę musi jechać do pracy. Rozejrzała się wokół i poczuła przerażenie. Nie poznawała tych okolic. Miała wrażenie, że szły skrajem wciąż tego samego co zwykle zagajnika, ale domy które rysowały się spomiędzy drzew wyglądały jakoś inaczej. Popatrzyła na czworonożną przyjaciółkę, ale ta wydawała się być rozanielona zapachami wokół i wesoło merdając ogonem, ciągnęła ją dalej po ścieżce. Doszły w końcu na skraj drzew, gdzie ścieżka przechodziła gładko w bardziej ubitą drogę. Vivienne przeszył dreszcz niepokoju. Nie znała tego miejsca. Postanowiła zawrócić. Pociągnęła Norę za sobą, a ta merdając ogonem ochoczo posłuchała polecenia pani. No w końcu las to drzewa, a drzewa to zapachy! Nie uszły kilku kroków i pies zatrzymał się węsząc. Przytknięty do ziemi nos złapał jakiś trop i pomimo wysiłków Vivienne nie dało się zmienić kierunku w którym szły. To było bardzo niepokojące uczucie i niespotykane zachowanie Nory. Owszem, czasem lubiła się zapierać, ale nigdy nie z taką determinacją. Doszły do kępy gęstszych krzaków, gdzie pies zaczął szczekać i powarkiwać.
– No i czego się produkujesz? – dało się słyszeć stłumiony, skrzekliwy głos zza krzaków.
Nora stanęła jak wryta, Vivienne również. Obie patrzyły ze zdziwieniem w kierunku, z którego dochodziły odgłosy. Kępa krzaków zaczęła się poruszać w akompaniamencie kilku niewybrednych przekleństw. Nora zjeżyła włos na grzbiecie, ale nie warczała Vivienne złapała mocno smycz i stanęła blisko psa. Krzaki jeszcze trochę poszeleściły i ich oczom ukazała się kwiecista, długa spódnica na czymś, co wyglądało jak wypięte cztery litery. Po chwili tuż za siedzeniem pojawiła się reszta dość osobliwej postaci odzianej w białą bluzkę. Była niska – sięgała Norze do wysokości pyska, przysadzistej budowy, na głowie miała kapelusz z okrągłym rondem, który przyciskał jej ciemna proste włosy. Twarz miała pulchną, nos wydawał się zajmować jej większość, okrągłe i wielkie uszy wystawały spomiędzy włosów.
– No coście takie zdziwione? Mama Cię nie uczyła, że buzię się zamyka? – zwróciła się do Vivienne – A Ciebie mama nie nauczyła, że warczeć to tak nieładnie na przywitanie?
Nora zaskoczona, że kobieta bezceremonialnie pogłaskała ją za uchem, pomerdała ogonem.
– Przepraszam. – wykrztusiła Vivienne
– Ehhh, gdzie ja to mam? – mała postać zaczęła grzebać w krzakach i wyciągnęła z nich koszyk pełen liści, kwiatów i innych części roślin.
– A tak! – wytarła ręce w spódnicę i podała Vivienne – Mam na imię Jeżyna i jestem zielarką.
– Witaj, mam na imię Vivienne i się zgubiłam. – odchrząknęła wciąż zdziwiona i zakłopotana dziewczyna.
– No po Twojej minie widać, że nie tylko się zgubiłaś, ale też w życiu nie widziałaś gnoma.
– Gnoma? – zrobiła jeszcze głupszą minę Vivienne.
Tymczasem Jeżyna i Nora stały się dość dobrymi koleżankami. No kto jak kto, ale zielarka wiedziała, że drapanie za uszami to jest sposób na każdego spragnionego czułości czworonoga.
– Gnomkę ściślej rzecz ujmując. Wybacz dziecko, ale zanim znajdę kogoś, kto pomoże Ci wrócić do domu, muszę zanieść te zioła uzdrowicielce. Potem możemy się zająć Twoim problemem.
Jeżyna odwróciła się i pomaszerowała dziarskim krokiem wzdłuż ścieżki, którą przed chwilą szły Vivienne z Norą. Psina merdając ogonem ruszyła za nową przyjaciółką. Vivienne rozejrzała się wokół, ale ponieważ nie poznawała niczego w okolicy, nie pozostawało jej nic innego niż tylko podążać za przewodniczką. Powoli przestawało padać, promienie słońca zaczęły przebijać przez liście drzew. Ścieżka zrobiła się szersza, a zarośla coraz rzadsze. W końcu wyszły z niego do małej wioski. Domki były kolorowe, każdy zupełnie innego rodzaju. Każdy z kawałkiem zieleni z przodu i ogrodem z tyłu. Typowy obrazek podmiejskiej wioski, jaki znała, jednak była przekonana, że nigdy w życiu tu nie była. Jeżyna szła pewnym krokiem omijając co większe kałuże na błotnistej drodze. Nora podążała za przewodniczką ciągnąc za sobą coraz bardziej zdezorientowaną panią. Nagle pies zatrzymała się jak wryty. Zjeżyła sierść na grzbiecie i głośnym warczeniem zasygnalizowała, że coś jest bardzo nie w porządku. Jeżyna zatrzymała się bez strachu i spojrzała wyczekująco w kępę krzaków znajdującą się pomiędzy domami.
– Wstydziłbyś się Leo, znów zapomniałeś, w których zaroślach ukryłeś ubrania? – ofuknęła coś, co znajdowało się za kępą zieleni. Z krzaków wyłoniła się głowa, a potem nagi tors mężczyzny. Miał zmierzwione brązowe włosy i zielone oczy oraz krótko przystrzyżony zarys brody. Był dość wysoki, a klatkę piersiową pokrywał dość gęsty zarost. Gdy spostrzegł Vivienne na jego twarzy pojawił się rumieniec.
– Mogłabyś mnie ostrzegać, że przyprowadzasz gościa! – fuknął i schował się w krzaki.
– No tak, bo przy swoich to i z gołym tyłkiem potrafisz biegać, a tu taki skromny i zawstydzony nagle. – zaśmiała się Jeżyna.
– Leo to nasz wilkołak ze sklerozą. Jak ma zew zamiany w wilka, to zapomina, gdzie zostawia ciuchy na ponowną przeminę w człowieka. – chichocząc pokręciła głową i ruszyła dalej. Vivienne niemo pomachała na pożegnanie Leo. Musiała przyznać, że był całkiem przystojny i całkiem słodko się rumienił, ale…. wilkołak?
“To jakiś rodzaj snu, albo urojenia!” pomyślała w końcu przytomniej. “No przecież gnomy i wilkołaki nie istnieją! Muszę albo spać, albo ktoś mi dosypał coś do herbatki. Hmmm tylko kiedy?” Sama musiała przyznać, że taka opcja w jej samotnym trybie życia była nieprawdopodobna. Pozostał więc sen, ale na swoje nieszczęście robiło jej się coraz bardziej mokro w butach. Nora już uspokojona znów dziarsko ciągnęła ją za przewodniczką, a ona w szoku nie patrzyła gdzie stąpa, no i kałuże wchodziły jej same pod nogi.
“Czy we śnie mogę czuć mokre skarpetki?” Ta myśl nie dawała je spokoju, ale nie było czasu się nad nią pochylać mocniej, ponieważ Jeżyna doprowadziła je do małego zielonego domku.
– Tutaj mieszkasz? – zapytała Vivienne rozglądając się dookoła. Domek był skromny, otoczony drewnianym płotem. Ogródek ładnie zadbany, ale nigdzie nie widziała śladu ziół. Rosły tu raczej rośliny ozdobne i drzewka owocowe.
– Tak, tutaj mieszkamy razem z uzdrowicielką. – odpowiedziała gnomka i ruszyła w stronę drzwi. Vivienne razem z Norą zostały grzecznie przy furtce, żeby się nie narzucać. Jeżyna zapukała do drzwi i z niewielkiego otworu ponad klamką wyfrunęła zgrabna postać. Miała może z dziesięć centymetrów wysokości. Ubrana była w zieloną sukienkę, na plecach miała parę złotych skrzydełek. Jej jasnoblond włosy okalały malutką młodą twarz. Usiadła na ramieniu Jeżyny i zapiszczała.
– Kogóż tym razem mamy leczyć?
– Nikogo Malinko, to jest tylko dziewczę, które znalazłam w lesie. Twierdzi, że się zgubiła.
Malina podleciała do Vivienne i okrążyła ją dookoła. Nora z zaciekawieniem przysiadła przy nodze swojej pani i nie spuszczała wzroku z latającej istotki. W końcu Malina podleciała również do niej, na co Nora ochoczo zamerdała ogonem. Pozwoliła się nawet podrapać za uchem.
– Chyba wiem, kto mógłby Ci pomóc wrócić do domu. – rzekła Malina
– Jeżynko, polecę po Henia. On zna wszystkie zakamarki krainy, powinien wiedzieć skąd one przyszły.
– Doskonały pomysł! To w takim razie, zapraszam Was na kawę i ciasteczka – rzekła Jeżyna otwierając drzwi na oścież. – Idźcie wzdłuż ściany domu na tył ogrodu do altanki. Ja tylko odłożę koszyk i przygotuję posiłek Psie ciacha też znajdziemy!
Norze nie trzeba było powtarzać, doskonale znała hasło “psie ciastka”. Ruszyła w stronę domku, Vivienne w ostatniej chwili pociągnęła przyjaciółkę w bok i przeszły w kierunku ogrodu. Szły wzdłuż zielonej, porośniętej bluszczem ściany domu, okazało się, że tylna ściana budynku była przeszklona w całości i tworzyła coś w rodzaju zimowego ogrodu. Tutaj też znalazła zioła i rośliny uznawane za lecznicze. Altanka nie była duża, porośnięta dziką różą, w środku mały stoliczek z ławeczkami. Usiadły z Norą i Vivienne zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma gorączki. Niebawem Jeżyna przyniosła parujący napój i ciastka, te psie również. Siedziały tak i gawędziły o pierdołach, jakby się znały od dawna. Vivienne stwierdziła, że nawet przyjemnie jest od czasu do czasu z kimś porozmawiać. Czas miło płynął gdy Nora nagle podniosła się i zaczęła merdać ogonem i na przemian szczekać. Vivienne trochę zdezorientowana zachowaniem przyjaciółki, która sama nie mogła się zdecydować, czy się cieszy czy niepokoi, odwróciła się w stronę, w którą patrzył pies. Sunąca w stronę jej ust filiżanka kawy zatrzymała się w miejscu. Z drugiej strony domu nadlatywała Malinka, a tuż za nią dość przysadzisty niski mężczyzna. I może nie byłoby w tym niczego dziwnego, ale nagi, gruby facet, noszący pieluchę robił wrażenie. W zasadzie to trudno opisać, jakie dokładnie wrażenie, ale robił na pewno. Miał blond włosy, układające się w niesforne loczki, gładko ogoloną twarz i niewielkie skrzydełka wystające mu spomiędzy łopatek. Na piesi z lewa na prawo miał przepasany kołczan ze strzałami, a z prawa na lewo łuk. Vivienne po raz kolejny tego poranka miała okazję przybrać najbardziej kretyńsko wyglądającą minę w jej wykonaniu. Jeżynka podniosła się z zajmowanego miejsca i powiedziała:
– No nareszcie jesteście. Pędzę zrobić kolejne kawy, a Wy sobie tu się poznajcie.
Malinka usiadła Vivienne na ramieniu i teatralnie wskazała przybyłą postać:
– Vivienne, to jest Heniek, jest kupidynem, poznajcie się. Heniu, jak mówiłam, nasza znajda nie potrafi wrócić do domu, a Tu jesteś mistrzem w naprowadzaniu na właściwą drogę, więc liczę, że pomożesz.
Heniek podszedł nonszalanckim krokiem do dziewczyny, ujął jej rękę i pocałował.
– Witam panienkę! Oczywiście, że pomogę. Skosztuję tylko pysznej kawy i równie wyśmienitych ciasteczek naszych gospodyń i możemy ruszać w drogę. Och! Jaka słodka psinka!
To mówiąc skierował kroki w kierunku Nory i bezceremonialnie odwrócił ją na grzbiet, po czym zaczął drapać po brzuchu, co lubiła jeszcze bardziej niż za uchem. Rozanielony pies wydawał się uśmiechać z wywalonym ozorem. Patrząc na ten dziwaczny obrazek Vivienne uświadomiła sobie, że musi wyglądać podobnie, więc wzięła łyka kawy i zagryzła zakłopotanie ciastkiem. Kawa i pogawędki skończyły się dość sprawnie, po czym Henio wstał i z ukłonem podał Vivienne rękę.
– Młoda damo, czas na nas. Spróbujemy znaleźć odpowiednią drogę dla ciebie.
Vivienne spojrzała niepewnie na jego łuk i strzały.
– Ale nie będziesz na mnie tego używał?
– Oczywiście, że nie! Nie ma takiej potrzeby! – uśmiechnął się tajemniczo i dziarskim krokiem poprowadził ją i Norę kierunku lasu. Psina była zachwycona, tyle głaskania i spacerowania w ciągu jednego poranka, nie przytrafia się co dzień. Szli przez chwilę w milczeniu, po czym Henio rzekł:
– Tutaj Was zostawiam, Idźcie dalej jeszcze może z 5 minut, a dojdziecie do domu. – i nie czekając na odpowiedź pomachał im i wzbił się ciężko w powietrze znikając po chwili z pola widzenia. Vivienne zerknęła na zegarek. O dziwo miała jeszcze kilkanaście minut do początku pracy, może jeśli się pospieszy to zdąży? Ruszyła biegiem w kierunku w którym wskazał jej kupidyn i rzeczywiście okolica zaczęła robić się znajoma. Z uczuciem ulgi biegły obie w stronę domu. Tuż na skraju zagajnika zderzyła się z biegnącym w drugą stronę mężczyzną o zmierzwionych brązowe włosach i zielonych oczach oraz krótko przystrzyżonym zarysie brody. “Przystojniak” pomyślała i zarumieniła się. On szybko przeprosił i mrugnął do niej okiem.
– Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy – rzekł Leo i pobiegł dalej w las.
Autor: kiciakamyk