Idąc przez to pustkowie, można się było zapomnieć gdzie się jest, ale jeden fałszywy ruch i można było marnie skończyć. Wszechogarniająca biel stwarzała idealny nastrój na kontemplacje. Biały puch niczym czysta kartka, czekała tylko na napisanie kolejnego rozdziału pięknej historii. Każdy krok, nowe zdanie zostawione za sobą z przemyśleń samotnego wędrowca. Lecz w jego głowie jedyna myśl, jaka się pojawiała to ciepły kąt. Nie musiał nawet być wygodny, ważne że z dala od tego przeszywającego zimna i śniegu, który wyraźnie niesiony wiatrem starał mu się pokrzyżować szyki powrotu, lecąc prosto w twarz. Szedł z ciężkim oddechem ledwie przebijającym się przez zamarznięty, owinięty dookoła ust i nosa szalik.
Zamyślony popełnił błąd, nie sprawdził gdzie stawia stopy, jeden felerny krok, który opadł za nisko. Cała noga osunęła się w dół, zmarznięty nie dał rady jej wyhamować nim było za późno, poleciał twarzą prosto w śnieg. Przebił się przez cienką taflę i wpadł prosto w lodową rozpadlinę, zszokowany nawet nie wydał z siebie dźwięku kiedy leciał w dół obijając się o ściany i wystające z nich półki. W dno uderzył z impetem. Ledwo był w stanie złapać oddech, szybko zsunął z twarzy szalik, żeby nabrać powietrza. Głęboki wdech świeżego, chłodnego powietrza wypełnił mu płuca, było tu cieplej niż na górze. Lekko się podniósł i w pozycji siedzącej patrzył w górę, na padający śnieg, który wylatywał przez otwór który zrobił, kilkanascie metrów od głową. Dziwne ciepło rozlewało się po jego nodze, spojrzał na nią. Z nogawki lewej nogi wystawała oblana czerwienią biel jego własnej kości, krew zaczęła coraz to bardziej barwić jego żółte spodnie. Szybka myśl przeszła przez jego głowę:
“To już jest koniec, nie wrócę, to będzie mój zapomniany grób”.
Szybko jednak ją wyparł. Chęć przetrwania i wizja ciepłego kąta, była zbyt kusząca. Nie myśląc wiele wyciągnął z plecaka manierkę i z całej siły uderzył nią kość, którą wbił na miejsce.
– AAAaaa ! – głęboki męski głos wypełnił rozpadlinę odbijając się echem po gładkich lodowych ścianach.
Tafla śniegu nad jego głową lekko zadrżała, jakby zaraz miała się rozkruszyć i wypełnić to miejsce biały puchem. Z rzeczy które miał w plecaku zrobił sobie prowizoryczne usztywnienie nogi, jednocześnie tamując krwawienie. Z trudem podniósł się z ziemi i powoli zaczął maszerować naprzód, każdy krok sprawiał ból. Jedyne co trzymało go na nogach to wizja ciepłego kąta, której teraz nie miał zamiaru pozbywać się z głowy i nadzieja, że kość się nie przesunie wywołując więcej zniszczenia. Ostrożny krok za krokiem, podpierając się gdzie mógł szedł przed siebie. Delikatne rozproszone światło przebijające się przez cienką warstwę śniegu odbijało się od ścian rozświetlało mu drogę. Przejście wiło się. Z każdym krokiem coraz bardziej opadał z sił, poczuł dziwne ciepło dochodzące do jego nóg. W pierwszej chwili przez myśl przeszła mu wizja, przesuniętej ponownie kości i krwi zalewającej mu ciało rozgrzewając je. Ciepło jednak oblewało mu obie nogi. Im dalej szedł, tym więcej z jego ciała zaczęło się rozgrzewać.
Za kolejnym zakrętem jego oczom ukazał się niesamowity widok. Przejście skalne, a tuż za nim trawa. Myślał, że coś mu się przewidziało. To było niemożliwe, przetarł oczy, ale obraz nie znikał. Dolina pokryta zielenią, drzewa jabłoni z dorodnymi owocami, co nie dość że było nie do pomyślenia o tej porze roku, to jeszcze w takim miejscu. Głęboko pod powierzchnią lodowej pustyni, czarne sklepienie skalne mieniło się niczym rozgwieżdżona noc. Jednak to miejsce było jasne niczym dzień. Było mu tak ciepło, że zdjął z siebie kombinezon i pokuśtykał głębiej, był w tak wielkim szoku, że nawet noga nie doskwierała mu aż tak bardzo. Przeszedł przez wąski lasek. Po drugiej jego stronie, kawałek przed nim, na małym wzniesieniu konstrukcja z czterech kłów słoniowych, które były zdecydowanie większe niż obecnie widywane, spleciona grubym skórzanym sznurem. Dookoła podnóża, owinięte kilkadziesiąt metrów niebieskich łusek, które od połowy przybierały kolor zielony. Były zwieńczone na jednym końcu białym syrenim ogonem, na drugim zaś, szarym pyskiem z długimi cienkimi wąsami i białymi krzaczastymi brwiami, prawie zakrywającymi zamknięte powieki śpiącego smoka. Stał jak wryty patrząc na ogrom mitycznego stworzenia. Podziw mieszał mu się ze strachem, nie wiedział czy podejść bliżej i zbadać istotę, czy schować się między drzewami w nadziei że jeszcze nie wie, że tu się znajduje. Nim jednak miał czas na podjęcie decyzji smok zamruczał głębokim tonem. Poczuł to aż w kościach, jak bass z dobrych głośników. Masywna głowa podźwignęła się z ziemi i żółte ślepia z pionowymi wąskimi źrenicami spojrzały prosto na niego.Poczuł silny, chłodny podmuch wiatru sunący w kierunku bestii, a potem ciepły powiew od niej. Rozległ się głęboki głos, który nie dobiegał od smoka, ale kołatał się w jego głowie:
– Witaj wędrowcze, twe serce nie jest czyste, ale ciało przeszywa cierpienie.
– YYYyyy – nie mógł z siebie wydobyć słowa, patrzył tylko na kołyszącą się delikatnie głowę.
– Rzecz wędrowcze co cię sprowadza, nim ma cierpliwość minie i dołączysz do tych co źle życzą temu miejscu.
– Zbłądziłem – powiedział lekko łamiącym się głosem. – Spadłem w rozpadlinę i to była jedyna droga wyjścia, nie chciałem zakłócać twojego spokoju.
– Napij się z mego źródła a wyleczę twoje rany i ty staniesz się teraz strażnikiem tego miejsca, lub odejdź i umrzyj z dala stąd.
Smok wzbił się w powietrze i zaczął krążyć nad głową wędrowca, zimne powietrze otoczyło go i rozległ się trzepot szybkich skrzydeł, pomimo że smok ich nie posiadał. Wędrowiec podszedł powoli do źródła krystalicznie czystej wody, nabrał trochę w dłonie i przyłożył do ust. Smok krążący nad jego głową rozpromienił się oślepiającym blaskiem, a podmuch ustał razem z trzepotaniem skrzydeł.
– Twoja decyzja była słuszna, niech ta woda oczyści twe serce i wyleczy ciało – ponownie rozległ się głęboki głos w jego głowie.
Czuł jak jego kość wskakuje na właściwe miejsce, a rana zasklepia się. Blask ustał.
– Teraz to twoja domena i od ciebie zależy co z nią zrobisz.
Smok odleciał i zniknął w ciemnym sklepieniu. Wędrowcowi zakręciło się w głowie i obraz wypełnił mrok. Upadł na trawę, po czym stracił przytomność. Gdy ponownie otworzył oczy, stał nad nim lekarz. Spojrzał na niego i powiedział spokojnym tonem:
– Ledwo cię znaleźli. Skrajne wyziębienie, strata sporej ilość krwi ze złamania otwartego. To cud, że żyjesz. Na przyszłość nie wychodź sam na ekspedycję.
Autor: A.A.