Rano jak śmy wstali to kapłanka już ten lek miała gotowy, jak wszedłem do piwnicy to już rozlewała, ale spirytusu to mi tylko łyczek zostawiła i cały misterny plan psu w dupę. Zostawić ją samą, pewnie sama się raczyła jak ją sam zostawiłem, psia jego mać. Jedna mała fiolka i cały trunek poszedł! Jakoś w to nie wierzę. Ale co mi tam, ja się jeszcze odkuję.
Pierwsze co tośmy poszli na rynek, kapłan jego mać, już ta łysa menda miała dziewkę, do słupa przykutą czekała na spalenie. Jeszcze czelność miał żeby nas nie słuchać. Ale porucznik swój chłop, kazał przytargać jedną z chorowitych, cobyśmy lek mogli przetestować. Kobitka słaba, ledwo puścili, ta już na ziemię padła, a te dwa jełopy stoją jak wryte! Kuźwa, nic tylko loć kijem różanym. Naukowiec, psia jego mać, zabrałem mu fiolkę i sam polazłem do kobity, napiłem tym co tam kapłanka naważyła. Niby nic się nie działo, jaka słaba i schorowana była, tak została, jeno w oczkach cosik zabłyskało, tom tego uczonego przyzwał co by przebadał. Ledwo chciał udowodnić, że to działa ino czasu trza na ozdrowienie, ta łysa menda stos podpaliła i przepoczwarzać się zaczął! Czarci syn psia jego mać. Z domów zaczęły wyłazić jakieś plugawe bestie.
Żem się przygotował na niego, coby tylko chciał podejść, to bym go sztylecikiem po jajach pogłaskał, ale mnie te poczwary od pleców zaszły i z zaskoczenia wzięły. Usłyszałem jak za mną poczwara dyszy, tom się obrócił i wbić chciałem ostrze w trzewia, ale bydle wysokie i między nogi cała ręka mi wlazła. Tom sztylecik ładnie w palcach obrócił i szarpnął do mnie. Cała noga czysto odcięta i padło bydle na ziemię. Reszta też tam cosik robiła, pozabijali kilku.
Uczony mnie zaskoczył, jam myślał, że to sierota jaka, do niczego się nie nadaje, a tu proszę w ogień wskoczył i dziewkę uratował od stosa. Potem spieprzał gdzie pieprz rośnie, ale z kobietką w ramionach, tom mu dał spokój. Porucznik cosik tam walczył z tym łysym poczwarem, ale miecz zgubił i sam poległ, szkoda chłopiny bo to swój chłop. Tom podbiegł do jego ostrza, ale z jednej z chat więcej tych maszkarów wypadło. Kapłanka też podleciała. Schyliłem się po ostrze i żem machnął w górę, poczwarze ręka odpadła i kapłanka trochę zzieleniała. Nie wiem czy jej się karnacja zmieniła i przez ciuchy przebijała, czy krew tego potwora ją zalała.
Jeden mnie tak sieknął, że mi się gwiazdki nad łbem pojawiły, padłem jak długi, ale długom nie leżał, bo to nie miejsce na takie zabawy. Poraniłem jeszcze kilku, ale łysą gnidę strażnik zabił i mi zabawę odebrał. Resztę jakoś udało się wybić, strażniki dokończyły dzieła. Ktoś krzyknął żeby spalić chaty, tom cisnął płonące drwo ze stosa i jeden dom się zajął. Potem krzyczeli, że tu jeszcze ludzie mieszkają, czy inne takie tam rzeczy, ale na całe szczęście z tego domu tylko potwory wylazły wcześniej, to mała strata.
Po walce siedliśmy z uczonym pod płotem, dałem mu nawet napić się z mojego bukłaka, w końcu dziewkę uratował, należało mu się. Odebraliśmy nagrody i ja pojechałem dalej z kupcem, bo w tę samą stronę żeśmy zmierzali. Nadal w drodze do Karaku, krasnoludów szukać, mam z jednym do pogadania.
Autor: A.A.