Rankiem postanowiliśmy udać się ponownie do dowódcy garnizonu straży oraz nielubianego przez chyba wszystkich Ojca Hansa. Byliśmy niemal pewni, że kapłanka Shallyi próbowała znaleźć lek na szerzącą się zarazę, a nie była jej przyczyną. Potrzebowaliśmy więcej czasu. Dowódca Nicodemus nie spodziewał się gości tak wcześnie rano. Wpadliśmy z Landolfem w momencie, kiedy kończył poranną toaletę. Przystojny, przemknęło mi przez myśl, na widok nagiego torsu, ale pospiesznie się wycofałam i poczekałam, aż reszta ponagli go do współpracy. Niechętnie zaprowadził nas do piwnicy, gdzie naszym oczom ukazał się widok pełen grozy. Ojciec Hans wierząc święcie w swoją niezachwianą logikę i nieomylność smagał batem półprzytomną i ledwo oddychającą Heidi. Wściekłość przesłoniła mi oczy i przejęła kontrolę nad ciałem. Podeszłam do barbarzyńcy i próbowałam wyrwać mu z rąk bat. Jestem jednak zbyt drobną kobietą, żebym mogła się mierzyć z tak wielkim mężczyzną. Moje działania pomogły jedynie tyle, że ten osiłek o mózgu wielkości kurzego, a ego gabarytu gmachu ratusza, odszedł od oprawianej kobiety. Teraz już nie miałam wątpliwości, że mój los splótł się z losem kapłanki. Ten człowiek nie zwykł odpuszczać. Zrobi wszystko, aby udowodnić swoją wyższość. Jeśli nie przekonamy wszystkich wokół, że Shallya wysłała swoją uniżoną służącą na ratunek miasteczku, zginiemy razem z nią. Zdołaliśmy pokazać mu recepturę, która jak sądzimy jest lekiem i wybłagać, aby Barnabas opatrzył rany kapłanki. Tylko tyle i nic więcej. Zostały nam dwa dni.
***
Przejrzeliśmy z Barnabasem jeszcze raz notatki Heidi i znalezioną przeze mnie księgę. Jedynym naszym ratunkiem w obecnej sytuacji jest odtworzenie procesu, którym poszła kapłanka Shallyi. Tylko czy my damy radę? No niby naczytałam się ksiąg i coś tam kojarzę z ogólnych zasad tworzenia leków. Nigdy jednak nie próbowałam czegoś takiego dokonać. Służę Verenie – Bogini sprawiedliwości i wiedzy, ale nie potrafię leczyć. Nie mieliśmy jednak innego wyboru. Barnabas miał pewne pojęcie o tego typu procesach ale też dopiero się uczył. Według zapisków mieliśmy wszystkie składniki do stworzenia leczniczego wywaru oprócz spirytusu, rannaldziego korzenia i pospolicie podobno występującego w okolicy chwastu. Valdred z Barnabasem poszli szukać roślinek, a ja z DwalDillem ponownie na strych. Skoro tam tworzyła lek, to trzeba było dobrze poszukać. Musiały tam zostać jakieś resztki. Przeczesaliśmy ponownie zrujnowane pomieszczenie. Żal ściskał serce na widok tak bezmyślnie zniszczonego sprzętu. Udało nam się jednak znaleźć małą flaszkę, którą krasnolud skrzętnie próbował ukryć za pazuchą. Westchnęłam tylko i nabrałam pewności, że znalazł procenty. Po jego zadowolonej twarzy i szybkim wyjściu wiedziałam, że muszę szybko się uwinąć z poszukiwaniami, bo krasnoludzki pociąg do alkoholowych napitków może wziąć górę. Rozejrzałam się jeszcze. Przeczucie mówiło mi, że tu musi być ten korzeń. Nie zawiodłam się. W malutkim okienku wisiała ususzona wiązka ziół, którą przegapili plądrujący żołdacy. Z odrobinką nadziei w sercu powędrowałam do wspólnej izby.
Krasnolud bawił się właśnie przy stole znalezioną flaszką. Na mój pytający wzrok, wzruszył tylko ramionami i podał mi ją, ale musiałam zapewnić, że co zostanie, będzie jego. Zadziwia mnie coraz bardziej ten kurdupel rodem z kopalni.
Poszłam do piwnicy, aby rozpocząć proces destylacji. Miałam też szczerą nadzieję, że reszcie uda się znaleźć ostatni brakujący składnik. Nie zawiodłam się, choć zajęło im to sporo czasu. Na szczęście Valdred w świetle dnia orientował się w terenie i otaczającej go przyrodzie nienajgorzej. Z ulgą oddałam panowanie nad sprzętem Barnabasowi. Ja jednak nie do końca umiałam z tym postępować. Jak trzeba, to trzeba, ale nie ma to jak fachowa ręka. Młody naukowiec z wprawą obrobił znalezione zielę, dorzucił do wywaru. Podgrzewał, przelewał, zamieniał fiolki miejscami. Wiele razy czytałam o tym, ale pierwszy raz przyszło mi zobaczyć własne oczy ten magiczny taniec, jaki wykonywała wprawiona osoba przed utensyliami. Wiedziałam, co robi i umiałabym pewnie powtórzyć z instrukcji, ale on robił to z wprawą. Rannaldzi korzeń miał jednak toksyczne właściwości. Ponieważ Barnabas go mieszał, nawdychał się jego oparów i już wkrótce pojawiły się objawy. Zawroty głowy i nudności. Musiałam szybko wyprowadzić go z piwnicy. W tym stanie nie bardzo był w stanie logicznie myśleć, a już na pewno nie mógł dalej tańczyć wokół fiolek. Upojony stawiał opór, więc DwalDil i Valdred musieli wziąć sprawy w swoje ręce. Jednak męska siła nie ma sobie równych w takich przypadkach. Nawet młody Valdred zaimponował mi tężyzną. No no. Wyprowadzili Barnabasa na zewnątrz, a ja zostałam sama z tworzącą się miskturą. Pilnowałam się tylko, żeby nie podchodzić teraz zbyt blisko, nim trujące opary nie wywietrzeją.
Zapadła już noc. Cały ten czas wszystko szło zgodnie z instrukcjami. Pozostało jeszcze tylko dodać odrobinę wrzątku i do rana lekarstwo powinno być gotowe. Próbowałam zawołać kogoś, żeby mi przyniósł potrzebną porcję wody, ale oni jak gdyby nigdy nic się nie działo poszli spać. Barnabas odurzony narkotycznymi oparami korzenia musiał odpocząć, to było zrozumiałe, ale reszta? Trzeba było samemu pójść. Wpadłam do wspólnej izby i udało mi się dobudzić Valdreda. Zaczął coś mamrotać, że pójdzie do studni, ale na pod moim karcącym wzrokiem niechętnie zwlókł się z siennika i poszedł do kuchni. Ja natomiast udałam się z powrotem do piwnicy. Nie opuszczało mnie uczucie niepokoju. Ale wszystko szło zgodnie z instrukcją zapisaną przez kapłankę i uzupełnioną o wiedzę z księgi. Po dodaniu wrzątku, nie było tu już niczego więcej do zrobienia, tylko pilnowanie. Opadłam z sił. Usiadłam w kącie piwnicy i trzęsąc się z chłodu, przepełniona strachem, zostałam owładnięta przez sen.
***
Szłam miasteczkiem w kłębach gęstej mgły. Nie było widać żadnej żywej duszy. Wokół ciemność nie przerywana żadnymi odblaskami latarni ulicznych. Przez mgłę nie przebijał się też żaden dźwięk. Niewidzialny podmuch wiatru kierował moimi krokami w tylko sobie znanym kierunku. Dotarłam przed dom, jeden z wielu podobnych w miasteczku. Mgła trzymała mnie teraz w miejscu i nie pozwalała się ruszyć. Dom spowity był zielonymi oparami. Dym wydobywał się z każdego otworu, jakby w środku szalał ogień. Nie było czuć jednak gorąca. Nagle opary zaczęły napierać na zamknięte okiennice, jakby chciały udowodnić światu, że teraz nowa, złowieszcza siła zajmie się nim krok po kroku. Dom zadrżał pod naporem i ściana po ścianie ustępował ogromowi siły, z jakim rozsadzał go dym. W końcu nie zostało z niego nic prócz ruin, a złowieszcze opary rozpełzły się po mieście.
Obudziłam się trzęsąc się jeszcze bardziej. Zimny pot zalewał mi czoło. Vereno, co chcesz mi przekazać?