Home / Opowiadania / Yok 13 GaW / Dom na wzgórzu – rozdział 6

Dom na wzgórzu – rozdział 6

„Będziecie mieć swoje dowody…”

Czarna i zamaskowana postać powoli, trzymając się blisko ziemi, wręcz prawie czołgając się, kierowała się ku szczytowi wzniesienia. Każdy jej ruch był ostrożny i przemyślany.

„Żadnego hałasu i żadnych nagłych ruchów… Muszę być ostrożny, monitoringu nie mają na pewno to sprawdzone, ale jakieś czujki… raczej nie… tylko to już nie jest pewne. Muszę dostać się na górę w miarę szybko i bezpiecznie. Tu na zboczu jestem jednak wystawiony na widok z zewnątrz mimo odpowiedniego ubioru a też nie wiadomo ile mi tam zejdzie. Listopad… ciemna długa noc… jest trochę czasu… kurwa kocham listopad…”

Gdy postać była już w połowie drogi zza murów cmentarza jakby pojawił się na chwilę blask światła. Czarna postać znieruchomiała.

„Co to było? Światło?! Raczej bardziej poświata!? Może blask księżyca tak padł albo się od czegoś odbił… Czasem księżyc wychodzi zza chmur a może mi się przewidziało? To miejsce zaczyna mnie wkurwiać. Dziwnie się tu czuję i to nie pierwszy raz.”

Postać ruszyła dalej w górę zbocza trzymając się z góry narzuconej dyscyplinie – ostrożnie, nisko przy ziemi i starając się trzymać wysokie tempo. W wyższych partiach zbocza teren jakby łagodniał i stawał się dużo łatwiejszy do pokonania. Ten odcinek przebył w jeszcze szybszym tempie, żeby zminimalizować możliwość wykrycia z drogi, która znajdowała się niedaleko zbocza na wzniesieniu powyżej linii lasu, który otaczał północne zbocze. Dotarł do muru okalającego cmentarz i część posiadłości domu na wzgórzu. Oparł się plecami o mur i postanowił chwilę odpocząć po wspinaczce, ponasłuchiwać i podjąć ostateczną decyzję… Czy warto….

Dotknął tyłem głowy muru, nabrał powietrza i przez chwilę starał się uspokoić wszystkie myśli, które krążyły a raczej szalały jak kartki papieru na wietrze w jego głowie. Moment spokoju, ciszy i swobodnego przepływu myśli trwał dosłownie kilkanaście sekund. Zakończył się wraz z dotknięciem podłoża przez jego ręce.

„Grząskawo… Pada z małymi przerwami już parę tygodni, ziemia idealna do zbierania odcisków butów. Jeszcze jak przyjdą mrozy to mogą się zachować ślady nawet do wiosny. Koniecznie buty do spalenia… ciuchy także”

Spojrzał wzdłuż muru i na jego szczyt. Mur wyglądał na bardzo stary, ale trzymał się wyjątkowo dobrze. Był z kamienia i co jakiś czas były na nim osadzone wieżyczki. Cała konstrukcja wydawała się bardzo solidna i mocna mimo, że spokojnie mogła mieć kilkaset lat.

„Z dwa i pół metra. Tylko, żeby nie skruszyć dziada przy przechodzeniu… choć wygląda niczego sobie. W sumie rzymskie mury czy murki na wyspach brytyjskich mają po około dwa tysiące lat i dają radę”

Wstał i sięgnął stojąc prawie na palcach górnej części muru sprawdzając jego stan. Szukał jakiś pęknięć czy ruchomych części, które utrudniłyby mu wejście i zrobiłyby trochę hałasu. Po czym znowu przykucnął.

„Muszę to zrobić. Tu coś kurwa nie gra. Wszyscy z tego miasteczka niby wiedzą, że z tym domem jest coś nie tak, ale przechodzą nad tym do porządku dziennego jakby on po prostu był częścią miejscowości i tyle. Nawet moi ludzie na komisariacie są jacyś tacy zlęknieni jak o tym miejscu się mówi. Tylko jak to wyjdzie to jestem skończony. Ledwo uszedłem przed dyscyplinarką i zostałem rzucony tutaj do tej dziury i oczywiście degradacja.

Jak kurwa jakiś pieprzony pedofil w czarnym habicie… z parafii do parafii. No ale chłopaki uratowali mi moją pożal się boże karierę. Nie ma co. Trzeba być im wdzięcznym. Nie zapomnę tej komisji w BSW na temat mojej dyscyplinarki. Ten skurwysyn, pieprzony grubas inspektor i jego wywody na temat praworządności i zachowywania najwyższych standardów pracy w policji… głupi chuj całe życie jechał na największych wskaźnikach w mandatach. Zaciskał łapska na swoich ludziach, żeby nie odpuszczali nikomu i wlepiali mandaty jak leci bez mrugnięcia okiem, żeby statystyki rosły w górę. Nic dla niego obywatel – liczył się tylko wynik. Plus znajomości w polityce i jebana służalczość wobec polityków. To wszystko przyniosło efekty… Karierowicz pieprzony… Gówno się zna na tej robocie. Może nie jestem wzorem policjanta, ale zawsze byłem za ludźmi i zawsze starałem się dopaść skurwysynów… Choć czasami fakt nie do końca metodami zgodnymi z prawem, hyhy… A pieprzyć to. Czasami trzeba działać ja Ci, których łapiesz. Mam nosa do takich spraw. Tu coś nie gra”

Komendant wstał i chwycił się mocno rękoma górnej części muru i się podciągnął. Zarzucił jedną nogę na szczyt i sprawnie przeniósł ciało na górę. Zajęło mu to ułamek sekundy. Widać było, że był wysportowany i silny a jego służba i czas poza nią nie polegała na siedzeniu przy biurku i obżeraniu się pączkami. Spojrzał w dół muru po drugiej stronie i ocenił podłoże po czym skoczył. Od razu rozłożył się na ziemi jak snajper przygotowujący się do zadania. Zaczął nasłuchiwać i rozglądać się powoli…

Pani Barkley siedziała w fotelu przy oknie na piętrze i obserwowała ulicę. Fotel stał na specjalnym podwyższeniu zrobionym by móc siedzieć na poziomie okna. Przy fotelu stał mały stolik na nim szklanka z whisky. Była to whisky z pokaźnych zbiorów męża. Był on kolekcjonerem i koneserem tego trunku. Pani Barkley przyrzekła sobie, że nie sprzeda ani jednej butelki ze zbiorów męża, bo wie jakby to go uraziło. Postanowiła zostawić w spadku swoim dzieciom jak odejdzie z tego świata. Nigdy nie pijała alkoholu w dużych ilościach i raczej była jego przeciwnikiem, bo wiedziała jaki ma wpływ na zdrowie i relacje w społeczeństwie. Jednak od czasu do czasu pozwalała sobie na szklaneczkę ze zbiorów. Jako znawca mąż nauczył ją jak pić whisky i jak nadać temu odpowiedni majestat. W szklance miała ulubioną i bardzo cenną whisky – Macallan Single Malt 1962 starzony w beczkach po sherry i butelkowany na przełomie lat 70. I 80., którą lekko okrasiła źródlaną wodą o temperaturze pokojowej. Bardzo polubiła jej niezwykle złożony aromat i smak. Przenikająca się gorzka czekolada, migdały i rodzynki, mango, papaja, gorzkie pomarańcze, tytoń fajkowy i subtelne nuty dymne dawały jej niesamowite chwilowe przeżycia aromatyczne i smakowe.

Trzymała w rękach szklankę z ulubioną whisky i spoglądała przez okno.

– Znowu więcej Was maszeruje na Wzgórze Wisielców. A to może świadczyć tylko o jednym…nadchodzi czas na kolejną osobę. Kolejny człowiek przeniknie do Was i zostanie Opętlony i to w najbliższym czasie – mówiła spokojnie pani Barkley.

Twarz pani Barkley zaczęła się zmieniać, ze spokojnej i wyciszonej alkoholem w coraz bardziej pochmurną i mroczną.

– Idioci!!! Wy ludzie nic nie rozumiecie!!! Jesteście totalnymi ignorantami i zapatrzonymi w swoje dupska zarozumialcami!!! Zapłacicie za to wszyscy swoim zdrowiem i życiem!!! To miasteczko przestanie funkcjonować a później zacznie umierać i nadejdą inne czasy… – grzmiała pani Barkley w furii i złości. Zaciskała mocno dłoń na szklance z whisky, jednak ona broniła się i nie chciała poddać się sile nacisku wpadając w rezonowanie. Płyn wylewał się ze szklanki na stół. Twarz pani Barkley coraz bardziej wykrzywiała się w złości i zaczynała zmieniać oblicze w przerażający złowrogi kształt. Z kącików ust zaczynała lecieć piana zmieszana ze śliną.

– Beznadziejnie głupi ludzie.. Nic nie rozumiecie!!! – zaczęła znowu krzyczeć starsza pani, gdy w jednym momencie nagle umilkła. Przez moment jedna z postaci, które w białych habitach szły spokojnym, jakby zahipnotyzowanym marszem w stronę wzgórza, odwróciła głowę w stronę domu. Przez ułamek sekundy zatrzymała puste spojrzenie w oknie, gdzie siedziała pani Barkley po czym ruszyła dalej wtapiając się w tłum reszty postaci.

Pani Barkley siedziała nieruchomo, twarz zastygła a złość i przemiana zniknęła jak mały statek w otchłani ocenu podczas sztormu. Oczy starszej pani jakby krzyczały mieszanką odczuć zdziwienia, niedowierzania, trwogi i strachu. W tym stanie siedziała wiele minut jakby została zamrożona. Whisky, która wylała się na stół powoli zaczynała docierać do krawędzi stołu i zaczęła kapać na dłoń pani Barkley. To ocuciło ją i powróciła z dalekiej skutej lodem krainy. Strzepnęła z ręki whisky, ale jej ruchy były wolne jakby przebywała pod wodą. Popatrzyła na ulicę, która już była pusta, cicha i spokojna.

– To niemożliwe, musiało mi się przewidzieć, oni nie widzą… oni nie czują… oni nie patrzą… To nie może być prawdą… Jeszcze nie czas…

Autor: Yok 13 GaW

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *