Home / FoE / Wywiady / Domin

Domin

Jak zostałem Nieznanym Sprawcą – droga do piekła

W trzecim odcinku naszego cyklu, swoją historię przedstawi wam Domin.

Moja przygoda z FoE zaczęła się na początku 2014 roku. Pierwsze miasto powstało na Arvahall, i w zasadzie moim jedynym celem było dociągnięcie go do odpowiedniej epoki, by ktoś znajomy mógł dostać za to diamenty. Trafiliśmy wspólnie do gildii Equilibrium… i tyle, gra poszła w kąt. Zaglądałem do niej raz na kilka dni, zgarnąć tylko zbiory i wepchnąć PR w technologię. W końcu ktoś z władz gildii dopatrzył się, że nie gram. Dostałem ostrzeżenie, i można powiedzieć, że dopiero od tego momentu zacząłem grać.

Wtedy FoE wyglądało inaczej. Nie było Wypraw Gildyjnych, Pól Chwały, a GvG dopiero się rozkręcało. Najwyższą epoką był chyba postmodernizm albo współczesność. O takich perłach jak Arka nikt wtedy nawet nie myślał. Generalnie było dużo mniej do roboty w samej grze, ale za to trochę więcej uwagi przywiązywało się do budowania zgranej gildii. No, przynajmniej w Equilibrium tak było. Organizowano konkursy poetyckie, rozmowy toczyły się w całkiem innym tonie, nie było tego ciśnienia na punkty. Ta gildia miała swój niepowtarzalny klimat. Myślę, że to tam ukształtowało się moje podejście do gry i do tego, jak taka społeczność powinna wyglądać. Niestety, trafiłem na końcówkę jej żywota. Dwójka założycieli przestała grać, reszta nie miała żadnych uprawnień, a chcieliśmy zacząć działać na GvG. Podjęto decyzję o założeniu drugiej gildii.

Powstał Szwadron Śmierci. Te same osoby, te same zasady, tylko inne dowództwo. Nie miałem wtedy żadnych Pereł ani innych budynków dających jakiekolwiek bonusy. Mimo to, starałem się pomagać na GvG ile mogłem. Wcisnąłem do miasta mnóstwo koszar żołnierzy z Epoki Żelaza, zaczęło się też skakanie po tzw. „satelitach” (nie było jeszcze ograniczeń co do wchodzenia i wychodzenia z gildii). Sektory brało się wtedy bardzo długo. Biło się, aż nie było czym, i czekało na nowe jednostki z koszar. Raz siedzieliśmy we dwójkę całą noc, żeby zająć dwa albo trzy sektory. Teraz wydaje się to śmieszne, ale dla nas było w zupełności normalne. Cieszyliśmy się każdym zdobytym terenem, nawet jeśli dawał tyle co nic.

W międzyczasie zacząłem grać na innych światach, i od tej chwili gubię chronologię. Rozdzieliłem się, na każdym chciałem grać aktywnie, wszędzie w dużych gildiach. Teraz, po takim czasie, wiele nazw i wydarzeń poprzeplatało się na tyle, że nie mam pewności kogo poznałem na jakim świecie, kiedy, w jakiej gildii. Nie chcę opisywać tego wszystkiego, bo zwyczajnie jest tego za dużo. Generalnie, był to mocno zwariowany okres.

Wracając do głównej historii… Szwadron zaczynał piąć się w górę, podejmować coraz cięższe wyzwania na GvG. Dołączyliśmy do większego sojuszu, pojawiła się polityka, coraz większe spięcia i różnice zdań. W końcu stanęło na tym, że przeszliśmy do Born To Die, która była wtedy jedną z topowych gildii, a Szwadron Śmierci odszedł w zapomnienie.

Była końcówka 2014 roku. W Born To Die pełniłem rolę kogoś w rodzaju księgowego. Nie miałem na tyle rozwiniętego miasta, żebym mógł jakoś sensownie przydać się gildii. Dostałem więc od założyciela wielką tabelkę, w której miałem zaznaczać wszystkie rusztowania, kto w nie wpłacił, oraz notować wpłaty do skarbca. Zabawy z tym było mnóstwo, bo jeśli dobrze pamiętam, gildia liczyła około sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt aktywnych osób. Było to coś innego niż w Szwadronie czy Equilibrium. Pomyślałem wtedy, że fajnie by było połączyć klimat tamtych gildii, jednocześnie zwracając uwagę na liczby. Wtedy właśnie poprosiłem Kasandrę (tak przy okazji, to ona mnie wtedy ochrzaniła w Equilibrium za lenistwo), żeby pomogła mi z rozkręceniem gildii na świecie Brisgard.

Grudzień 2014 roku – wtedy właśnie założyliśmy gildię, która już wkrótce miała przekształcić się w Wojownicze Pomidory. Chciałem w niej odtworzyć klimat Equilibrium i Szwadronu, ale bez zapominania o regulaminie i jakichś wymogach względem gildian. Choć zaczynało się skromnie, to jednak mieliśmy szczęście w rekrutacji. Zgarnęliśmy kilka osób, które wtedy zaczynały grę, jednak miały zapał by tworzyć coś nowego. Mimo braku mocy i doświadczenia, zaczęliśmy bawić się w GvG, szybko osiągając jakieś niewielkie sukcesy. Stworzyliśmy naprawdę zgraną, kulturalną i świetnie działającą paczkę. Przynajmniej my się tak postrzegaliśmy. Nawet mimo tego, że w końcu na pół roku się rozeszliśmy, gildia była w stanie skleić się na nowo w niemal takim samym składzie, i nawet na tych samych fundamentach. Doszło nam kilka nowych aktywnych osób, pojawił się blog, gdzieś tam na jeden dzień wskoczyliśmy do Top10. Jednak zapał zaczął w końcu zanikać. Ja miałem swoje sprawy poza grą, Kasandra podobnie. Ci którzy chcieli grać aktywniej, przeskoczyli gdzie indziej, a Pomidory powoli zapadały w letarg.

I gdzieś tam pojawiła się nagle propozycja fuzji z inną gildią. Początkowo mieliśmy wątpliwości, bo już nie raz łączyliśmy się z innymi gildiami – na tym i na innych światach. I zawsze kończyło się to rozpadami. W końcu na to przystaliśmy, i tak właśnie trafiliśmy do Twierdzy. Poznaliśmy Paoola, Pablopa i innych wariatów. Początkowo było fajnie, ale… Od tej chwili historia jest już chyba wszystkim znana. Doszło do rozpadu, Paool i spółka wyszli założyć nową gildię. Pomidory wciąż istniały – tak na wszelki wypadek, jakby fuzja nie wypaliła. Z Kasandrą i kilkoma innymi Pomidorami postanowiliśmy udostępnić buntownikom naszą starą twierdzę.

I tak właśnie wszyscy wylądowaliśmy tutaj…

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *