Jak zostałem Nieznanym Sprawcą – droga do piekła
W drugim odcinku naszego nowego cyklu, swoją historię przedstawi wam Marco9116666
„Jak zostałem Pomidorem Nieznanym Sprawcą”
Odkąd pamiętam zawsze grałem w jakąś grę przeglądarkową. Na przestrzeni lat przewinęło się ich co najmniej kilkanaście, a największe triumfy święciłem na orbitach wszelakich planet uniwersum Ogame’a. Top 20 za czasów, gdy nikt nie znał jeszcze słowa smartfon, a termin android kojarzył się przede wszystkim z Blade Runnerem i Terminatorem, to było wtedy dla mnie osiągnięcie nie w kij dmuchał. Między innymi z uwagi na niedostępne wówczas, a dziś oczywiste, możliwości technologiczne jak logowanie się skądkolwiek i dowolnym czasie, mam wrażenie, że hardkorowe granie było kiedyś dużo trudniejsze i cóż… bardziej hardkorowe. Bo przecież jeśli nie wrócę do domu załóżmy na 19:15, to ktoś usmaży mi flotę, a tysiące krążowników budowało się tygodniami… Wstawanie o 3 w nocy specjalnie po to, żeby coś gdzieś zebrać, przekierować czy wydać nagromadzone surowce również zdarzało się dosyć często. W końcu stało się jednak to, co było kwestią czasu – tu coś mi wypadło, a to się spóźniłem, a przecież na głowie było coraz więcej ważniejszych rzeczy. Pewnego dnia, któryś z ówczesnych sojuszy wziął mnie na celownik i stosując taktykę „kupą mości panowie” zebrali się w prawie 50 graczy żeby mnie wykończyć. W tamtej grze wówczas nie było jak w FoE, że ktoś splądruje ci dajmy na to tarasy i jesteś 12 pr w plecy, ale życie toczy się dalej. Tam najsilniejsze jednostki, bodaj gwiazdy śmierci budowało się 24h, kiedy tracisz ponad setkę takich jednostek to jesteś 100 dni w plecy, Zniszczenia są permanentne, a były tak ogromne, że nie chciało mi się już dalej grać. Piszę o tym, dlatego, że wpłynęło to na moje podejście do wszystkich gier tego typu, ponieważ obiecałem sobie solennie, że nigdy więcej już nie wrócę do stricte hardkorowego grania w przeglądarkówki. Takie a nie inne podejście towarzyszy mi do dzisiaj, również w FoE.
No właśnie, powracając z kosmicznej przestrzeni, na nasze rodzime podwórko. W zasadzie wcale nie miałem zamiaru grać w FoE. Mój najlepszy kumpel, z którym przyjaźnimy się od czwartego roku życia, wysłał mi pewnego dnia link zaproszeniowy. „Weź tam kliknij zrób konto, to dostanę diamenty”. Wówczas oczywiście fiołkowego pojęcia nie miałem cóż to za waluta i do czego służy, ale że najlepszemu przyjacielowi się nie odmawia, szczególnie w sprawach tak błahych, no to się zarejestrowałem, a kumpel zainkasował diaxy. Tak się jakoś złożyło, że zostałem na dłużej. On porzucił grę już bardzo dawno temu, chociaż jego konto wciąż istnieje i jest 10.341 miejscu w rankingu. Mi udało się od tamtej pory doczłapać do 1600. Szczerze mówiąc, przez bardzo długi okres gry nie przywiązywałem uwagi, ani do graczy, których nie znałem osobiście (później mieliśmy w grze paczkę 5 znajomych), ani do gildii, w których się obracałem. Wyluzowane podejście dyktowało mi tryb czysto pasożytniczy – tam gdzie więcej PR z ratusza, tam ja. Nie kojarzę nawet nazwy pierwszej gildii, w której zostałem na dłużej. Pamiętam za to doskonale, że top 1 był tam znany ze swej uczciwości specjalista ds. inwestycji niejaki Zimnyyyy. Pamiętam również, że kupiłem od niego surkę na jakąś perłę (mogła to być Arka, choć ręki nie dam sobie uciąć). O dziwo, surka faktycznie trafiła do mnie, więc przynajmniej w tym zakresie nie zostałem oszukany. Nie pamiętam za to, jaką zaśpiewał sobie cenę, ani tym bardziej czy nie była jak na ówczesną metę kosmiczna. Zatem czy Zimnyyyy okantował mnie czy nie, pozostanie chyba tajemnicą. Pierwszą gildią, w której pamiętam, że zdarzyło mi się pobyć naprawdę dłużej była Promienna Kraina. Tam stawiałem pierwsze kroki w wyprawach, na długo przed wprowadzeniem reliktów. Wymóg zrobienia pierwszych dwóch etapów dawał trochę w kość początkującemu graczowi, ale jakoś się zawsze wyrabiało te minimum. Zrobienie ostatniego etapu wydawało mi się wówczas jakimś kosmosem tylko dla über-koksów. Koniec końców posprzeczałem się z władzami (nawet już nie pamiętam, kto tam był) odnośnie wymagań, bo większy nacisk był na motywację 3-4 razy w tygodniu niż na robienie wypraw i posiadanie obsów. I tak ktoś, kto olewał wyprawę całkowicie, ale klikał motywację, był nie wiadomo jak wysoko ceniony, chociaż w gildii było bodaj ze 70 osób, więc gwiazdek nad budynkami nie brakowało. Za brak motywki wywalili mnie chyba jeszcze w tym samym tygodniu.
Później trafiłem do Wojowniczych Pomidorów. Był to całkowity przypadek – po prostu spodobała mi się nazwa – sugerowała, że może się tam trafić spoko ekipa, a gdy natrafi się na fajnych ludzi to i wyższe wymogi jakoś mniej bolą, bo po prostu bardziej chce się je spełniać. Nie pamiętam już składu, ale wśród obecnych z nami wyjadaczy była tam oczywiście Kassi, a także Domin i Camel. Top 1 w gildii aż do okienka transferowego był chyba przez cały czas Jaronn.
Dalsza historia jest już chyba większości naszych gildian znana – fuzyjka niewypał. Wybory, które się niby odbyły, a tak jakby się nie odbyły. Krótkie leżakowanie w jednej z frakcji, która odłamała się od Twierdzy, no i koniec końców powrót do korzeni. Chociaż dziś pod szyldem Nieznanych Sprawców, to jednak na bazie pomidorowego sosu, jak zgrabnie określił to Paool, Czy to w bitce, czy na plaży, fajnie mi się z Wami darzy! Oby jak najdłużej i przede wszystkim niech każdemu sprawia to frajdę.