Home / Opowiadania / kiciakamyk / W podróży po Ostermarku „Kroniki kapłanki” część 2

W podróży po Ostermarku „Kroniki kapłanki” część 2

Tej nocy nie mogłam spać. Strach przemieszany z podekscytowaniem skutecznie nie pozwolił zmrużyć oczu. Pierwszy raz w życiu wyruszę w podróż! W końcu zobaczę trochę świata. Myśli kłębiły się w głowie niczym stado mrówek. Zobaczę nowe miejsca, ale nigdy jeszcze nie opuszczałam swoich czterech kątów i ich najbliższych okolic. Nie mam pojęcia, jak się zachować. Nigdy nie byłam w karczmie. Nigdy też nie byłam na żadnym posiedzeniu kapłańskiego sądu. Tego dopiero miałam się nauczyć. Świątynia jednak nie miała kogo wysyłać, więc nawet adepci musieli się sprawdzać w praktyce. Czy ja sobie dam radę? Vereno, Bogowie, miejcie mnie w swojej opiece! Zakon wyposażył mnie w niezbędne do podróży rzeczy, ale nic więcej. Wiedliśmy skromne życie, to i zasobów finansowych nie było zbyt wiele. Każdy musiał sobie radzić po swojemu. Właśnie zostałam wystawiona na ciężką próbę, czy przeżyję, zależy jedynie ode mnie i od łaskawości Bogów.
Rano wsiadłam do wozu. Jechali nim już jacyś podróżni. Jak się okazało, wszyscy do Bechafen. Każdy miał tam coś do załatwienia, co dziwnym zrządzeniem losu wiązało się również ze sprawą zatruć. Młody naukowiec starał się jakoś zagadywać towarzystwo, ale żadne z nas jakoś nie zdradzało prawdziwego celu podróży. Może później się jakoś ośmielimy? Oprócz młodziana na wozie zasiadł również osobliwy krasnolud. Miast topora posługiwał się piórem. Bez przerwy coś skrobał w swoim oprawionym w skórę notesie. Niewiele mówił, ale za to łapczywie zerkał w stronę beczek zajmujących kąty wozu. Obok kupca Landolfa jechał nieśmiały pomocnik. Milczący, ale z ciekawością spoglądający w naszą stronę. Zapowiadało się ciekawie. Nic o nich nie wiem, a nasze losy splotły się przynajmniej w drodze do Remer.
Przed Reitwein mieliśmy rozbić obóz, ale konie zaczęły się płoszyć i zrywać. Młodemu Valdredowi udało się je zatrzymać i uspokoić. Podeszłam do niego i pomogłam, na tyle na ile umiałam. Widać było, że Valdred wie, jak z nimi postępować. Ja zawsze lubiłam zwierzęta, więc daliśmy radę uspokoić je na tyle, żeby Barnabas, jak się okazało też student, obwiązał zranione kopyto siwej.
Po drodze zatrzymaliśmy się na targu. Landolf z Barnabasem uradzili, że skoro w Remer panuje jakaś zaraza, to muszą zaopatrzyć się w środki dezynfekcyjne. Niewiele wiem o prawdziwym leczeniu, ale na tyle, na ile się orientuję, to dobry pomysł. Kupiec oczywiście wietrzył w tym plan na zarobek. Przecież jeśli będzie miał jako jedyny zapasy, to ludzie się odwdzięczą sowitym wynagrodzenie. Niezależnie od pobudek, trzeba przyznać, że o interesach potrafi myśleć.
Poszliśmy na targ razem z krasnoludem. On nawet potrafi mówić! Odezwał się kilkukrotnie do mnie, pokazując pięknie wykonaną biżuterię na stoiskach czy misternie wykonane garnki i naczynia. W normalnych okolicznościach miło byłoby coś takiego mieć, jednak nie miałam na to ani pieniędzy, ani czasu. Musiałam rozwiązać problem, do którego zostałam posłana.

Noc spędziliśmy jednak w karczmie. Znaczy ja wybrałam spanie w wozie. Spokój i mniej nerwów, że się nie będę umiała znaleźć. Do nocowania na sianie już dawno przywykłam i nie robiło mi to różnicy. A ciche pochrapywania koni tylko uspokajały.
Do bram Remer dotarliśmy już bez przygód. Wszystko jednak zamknięte. Strażnicy nie chcieli nas wpuścić. Kupiec musiał pokazać jakieś papiery, że on stąd. Dowódca straży zdecydował, że wpuści nas, ale tylko do kapłana i to on ma decydować dalej. Kapłana? Mam złe przeczucia. To miała być prosta sprawa, a tu jakiś kapłan. Nawet nie wiedzieli, którego z Bogów.
Kapłan okazał się Sigmarytą. Podobno przejeżdżał tędy i wykrył zarazę. Od razu wziął się za sąd nad podejrzaną. Zaraza wybuchła dwa tygodnie temu. Znaleźli podejrzanie wyglądający sprzęt u miejscowej dziewki. Wiedźmy, jak ją nazwali. Podobno ma niezbite dowody. Podobno. Nie chciał nic więcej ujawnić. Nie podoba mi się ten łysy typ. Tacy mężczyźni oczywiście zawsze mają rację, nawet jak jej nie mają. Ten tutaj emanował butą i lekceważeniem. Na pytanie, czy sprawę zbadał już chciał nas zbyć i wyrzucić, jednak na wzmiankę o tym, że to Verena mnie przysłała, dał nam trzy dni. Dał tylko dlatego, że to Heidi – siostra Landolfa. Nie pozwolili nam jej zobaczyć. Bardzo mi się to nie podoba. Bogowie, w co Wy nas wplątaliście? Jakaś osobliwa gra się tutaj toczy, a my jesteśmy bezbronnymi pionkami.
Zdenerwowany Landolf zabrał nas do swojego domu. Na miejscu majątku doglądał starszy Kislevczyk. Podobno bronił go przed bandą kapłana. Ogarnął mnie gniew. Podejrzenia podejrzeniami, ale dlaczego niszczyć i grabić? Hugo zaprowadził nas do piwnicy, gdzie wyniósł sprzęt Heidi. Plątał się w zeznaniach. Był bardzo zdenerwowany, to zrozumiałe. W końcu to jego teren i jego rodzina. Widać było, że wojak jest mocno z nimi związany. Na razie tyle musiało wystarczyć. Pokazał nam w piwnicy urządzenia do destylacji i mówił, że siostra Landolfa próbowała coś wyciągnąć z zielonej wody. Woda była zielona w pobliskiej rzece i studni. Cóż, na razie niczego więcej nie dało się wyciągnąć. Ale Bogowie, to przecież kapłanka Shallyi – Bogini leczenia! Coraz bardziej mi tu wszystko nie pasuje. Trzeba się spieszyć zanim ten łysy typ udowodni swoją boskość. Nie ufam takim. Za dużo ich widziałam w swoim życiu. Oby Bogowie nam sprzyjali.

Autor: kiciakamyk

Tagi:

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *