Home / Opowiadania / A.A. / Port

Port

Czerwona kula zaczęła wyłaniać się zza horyzontu. Pierwsze promienie słońca rozświetliły port, po którym już krzątali się pracownicy. Do jednej z przystani świeżo przycumowany statek, dziób przyozdobiony, wystruganą z jasnego drewna syreną ściskającą w dłoniach medalion z błękitnym sercem. Trzy wysokie maszty ze zwiniętymi białymi żaglami, na najwyższym z nich powiewająca flaga Wschodnioindyjskiej Kompani Handlowej. Na pokładzie marynarze biegający jak w ukropie, wnosząc ładunki na sieć położoną na samym jego środku. Kapitan spokojnie obserwował to z góry popalając swoją fajkę. Dwóch majtków wysuwało na przystań długą deskę z przybitymi klepkami. Wysoki dźwig zaczął powoli obracać się w stronę okrętu, przygotowując się do zabrania ładunku.
Na długiej drewnianej przystani poustawiano skrzynie jeszcze nie zabrane po poprzednim transporcie. W samym porcie szykowane już były towary przewidziane na eksport. Mniejsze skrzynie przenoszone były ręcznie przez pracowników. Wielkie natomiast postawione na belkach, toczyły się ciągnięte przez zaprzęg koni. Co chwila dwoje pracowników zabierało jedną z końca i przenosiło na przód, nim ładunek do nich dotarł. Druga wielka sieć rozłożona na kamiennym podłożu szybko wypełniła się towarami gotowymi na załadunek i ruszenie w świat.
Wielkie magazyny z otwartymi wrotami, z których co chwila wynoszone były i przynoszone skrzynie, pilnowane były przez zarządcę, który skrupulatnie sprawdzał co opuszcza jego włości i notował co jest u niego składowane. Ponad składy lekko wynurzały się szare mury miasta, do którego prowadziła szeroka droga. Po obu jej stronach wisiały liczne szyldy z nazwami przybytków marynarskiej rozkoszy, z których dobiegały zawsze głośne krzyki i śmiechy. Okna przeważnie nie były niczym zasłonięte, ukazując bawiących się marynarzy i chichoczące kobiety przy ich bokach. Miejsca nie były zbyt mocno oświetlone, tylko tyle żeby było widać kufel, więcej światła nikomu nie było potrzeba.
Wielka brama w murze była podzielona na trzy wejścia, po jednym pojedynczym dla przechodniów. Mniejsza brama idealna na pojedynczy załadowany powóz na wolniejsze dni. Tym razem wielka brama była całkiem otwarta, było tu dość miejsca na minięcie się dwóch wozów z towarami i jeszcze zostawała przestrzeń na przechodniów. Opustoszała główna arteria miasta prowadziła prosto do ratusza. Kolorowe szyldy sklepików zdobiły ściany ciasno poustawianych budynków, przerywanych jedynie wąskimi bocznymi uliczkami. Przydrożne lampy jeszcze się paliły, po chwili pojawiły się świetliki i ustawiając drabiny przy każdej z nich po kolei, zaczęli gasić niepotrzebne już nikomu światełka. Poustawiane przy niektórych fasadach stragany powoli zaczęły wypełniać się świeżymi warzywami, owocami i ciętymi kwiatami. W miarę postępu dnia, widać było jak to miejsce zaczyna budzić się do życia. Niczym przeciwieństwo ćmy, gasnące światła latarni zaczęły przyciągać coraz to więcej ludzi. Najpierw pojedynczo lub parami, a potem już całe grupki porannych zakupowiczów zalały ulicę.
Obszerny rynek przed ratuszem już wypełniony był przechodniami. Kolorowe zadaszenia straganów wyglądały jak tęczowa, wzburzona tafla unosząca się nad szarym brukiem. Ściany sklepów okalających tę toń też były kolorowe, ale nie aż tak pstrokate – bardziej stonowane barwy markiz lepiej zlewające się z jasnymi kolorami fasad. Harmider tego miejsca brzmiał melodyjnie, choć może troszkę chaotycznie. Klienci targujący ceny i pytający o produkty, przekupy krzyczące reklamy swoich towarów, wymieniając ich zalety i oferując najlepsze ceny w mieście. Tłumy krążyły pomiędzy taszami przelewając tęczowy strumień. W miarę zbliżającego się południa, tłum zaczął się przerzedzać. Zakupy już zaniesione do domów, gdzie w najlepsze trwały przygotowania obiadowe, rynek ucichł, nie było już gwaru, ale nadal dało się spotkać wędrujących przechodniów kupujących ostatnie towary.
Jedna z bocznych alejek prowadziła do centrum rzemieślniczego. Małe warsztaciki oferujące wszelkie naprawy i usługi produkcyjne, każdy przyozdobiony inaczej w zależności od przeznaczenia. Przed krawcem ustawione manekiny przyodziane w piękne suknie i szarmanckie garnitury. Zegarmistrz z wielkim, tykającym zegarem w szyldzie, prezentował za szybą swoje zdobione twarze. W pięknych drewnianych obudowach wszelkiej wielkości i kształtu, na pochylonej wystawie leżały małe metalowe zegarki kieszonkowe, pieszcząc oczy pięknymi zdobieniami i kusząc ceną prostoty wykonania. Szewc z wielkim drewnianym butem, na małym straganie prezentował swoje wyroby. Po jednej sztuce z pary, eleganckie i proste idealne na wieczór, ale też bardziej użytkowe, w rozmiarach dla każdego, dla kobiet i mężczyzn w każdym wieku. Kowal też nie pozwolił sobie szczędzić na reklamie, wielki metalowy szyld ręcznie robiony zdobił jego fasadę. Tuż obok drzwi ustawione kowadło, po drugiej stronie skrzynia z ustawionymi narzędziami ogrodowymi. Z wnętrza zawsze dobiegały głośne stuki. Okoliczni sprzedawcy i mieszkańcy już się do tego przyzwyczaili, nie mieli nic przeciwko, bo sami byli klientami tego warsztatu. Co jakiś czas trafił się jakiś warsztat sztuk, malarz, albo rzeźbiarz prezentujący swoje dzieła, ale raczej skromne fasady, bez zbędnych zdobień. Godziny mijały, ulice pustoszały coraz bardziej, świetliki już rozpoczęły kurs, zapalając lampy. Gasły światła w domach, jedyne światło jakie wylewało się nadal na ulice, było z rozsianych po mieście barów i tawern portowych. Miasto już składało się do snu i zapadało w mrok, poza jednym wąskim przejściem w szarej ścianie, z której sączyło się czerwone światło, nigdy nie gasnące, lecz na tyle przytłumione, że niewidoczne w ciągu dnia.
W pełni zadaszone ulice tej dzielnicy rozkoszy cielesnej, oświetlane jedynie przez latarnie uliczne, przysłonięte czerwonym jedwabiem, związanym na dole, żeby nie dopuszczać normalnej barwy światła, zatopiona w czerwieni przestrzeń przemierzana przez zakapturzonych, lub zamaskowanych patronów podziwiających piękno jej rezydentek. W wielkich witrynach stały skąpo ubrane niewiasty, zostawiając dość sporo w wyobraźni, jednocześnie prezentując swoje wdzięki, wyginając ciała, pokazując możliwości. Każdy patron dobrze się rozglądał, przed przekroczeniem progu. Nie wszystkie przybytki jednak były takie same, niektóre z nich oferowały bardziej egzotyczne przyjemności. Niewiasty ze wszystkich stron świata, ale także coś dla koneserów, choć nie jeden mógłby dać się nabrać na uroczą twarz skrywającą sekret pod krótką spódniczką. Była jednak też trochę bardziej oczywista egzotyka, młodzi i smukli prezentowali się równie dobrze w czerwonym świetle tego miejsca, choć może nie cieszyli się takim zainteresowaniem, ale na brak biznesu nie mogli narzekać. Mieli swoich wielbicieli, ale także ciekawych nowych doznań. W tym miejscu dochodziło też do innych transakcji. Straż raczej nie zapuszczała się tutaj w godzinach pracy, zjawiali się tylko nocami, głodni wrażeń. Porządku pilnowali tu wynajęci osiłkowie, na usługach obawiających się o swoje interesy kobiet. Wszelkie szemrane biznesy gdy tylko zauważone, były przepędzane w pośpiechu lub tłumione siłą gdy zachodziła taka potrzeba.
Noc zapadła już na dobre, księżyc swą pełnią rozświetlił port, na którym umieszczono tylko kilka lamp. Statek kompani handlowej już załadowany, poczyniał ostatnie przygotowania do dalszej podróży. Był to krótki przystanek, marynarze nawet nie mieli czasu odwiedzić tawern. Na przystań wjechał ostatni powóz. Ku zdziwieniu załogi, zaczęli rozładowywać beczki i wtaczać je po nadal rozciągniętej desce na pokład. Prezent od kapitana, żeby podnieść morale. Beczki pełne rumu przywitane były z wiwatem i okrzykami radości. Z nowym zapałem do pracy pospiesznie rozciągnięto żagle i wypłynęli w rejs. Powiewająca flaga Wschodnioindyjskiej Kompani Handlowej oddalała się ze śpiewem i śmiechem w stronę rozgwieżdżonego horyzontu.

Autor: A.A.

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *