W zasadzie to nie przypuszczałam, że mając ponad czterdzieści wiosen za sobą, świąteczny czas może być dla mnie tak edukacyjnym. Zapewne fakt posiadania dzieci różnej płci i różnego wieku, dopomaga temu skutecznie. Czternastoletni młodzieniec ma już swoje indywidualne podejście do wielu rzeczy, najczęściej takie, w którym nie ma miejsca na dialog, a wszelakie żądania są nie na miejscu. Najlepiej zostawić i nie tykać. Jedenastoletnia panna również posiada swoje zdanie, które najczęściej wyraża krzykiem lub w najlepszym przypadku czymś, co można nazwać fochem. Natomiast pięcioletni kawaler obserwuje bacznie i na każdym kroku wyciąga, co mu się od życia należy, używając trafnie argumentów podpatrzonych od rodzeństwa. W takiej ekipie świat potrafi przybrać różne kolory w przeciągu zaledwie kilku sekund, ale co najważniejsze nudy nie ma. Niemniej spodziewać by się można było, że dzieci przećwiczą wszelkie prawa fizyki obowiązujące w relacjach rodzicielskich, ale już absolutnie nie tego, że nauka spłynie odgórnie. Ale nie wyprzedzajmy faktów!
Tegoroczne Święta był to czas podzielony pomiędzy jedynych i drogich dziadków i jak najintensywniej spędzony zarówno w jednym, jak i drugim miejscu. Podróż jak to podróż minęła na różnych ustaleniach. O dziwo, wszystkie dzieci zgodnie myślały o Wigilii i prezentach, które wcześniej skrzętnie zanotowali i wysłali w liście do Mikołaja. Tak moi mili, nawet nastolatki piszą listy i same z siebie nie mają zamiaru dyskutować nad tym, czy to zasadne, czy też dziecinne. Magia jest magią, nawet jeśli wokół mają informacje temu przeczące, w domu nigdy nie podważały tego faktu. Radość w oczach mówi sama za siebie, więc i my skrzętnie utrzymujemy, że Mikołaj ma swoje sposoby. Z drugiej strony skoro dorośli wierzą np w kremy antycellulitowe, to dlaczego nie pozwolić dzieciom wierzyć w Mikołaja? No przecież to jasne, prawda? Otóż nie do końca!
Lekcja numer jeden:
Nasza młoda:
– Babcia, dziadek! Będę dzisiaj polować na Mikołaja! Posiedzę wieczorem i upoluję!
Na co dziadek:
– U nas Mikołaj nie chodzi…
Mina młodej trochę nietęga, więc jako matka robiąc szybki i głęboki wdech wytężam zwoje mózgowe i mówię:
– No nie chodzi, bo przecież przylatuje w zaprzęgu! Zapolować możesz, ale tylko do 23.00, potem idziecie spać. Ale wiesz, mnie się nigdy nie udało go spotkać.
Cóż, polowanie było oczywiście nieudane, ale radocha całkiem spora.
Oczywiście całe przedsięwzięcie do późnego wieczora wisiało na włosku, bo starszaki wprowadziły rękoczyny, ale co tam.
Myślicie zapewne, że ustalenia poczynione kilkakrotnie telefonicznie i w sumie też pisemnie mają jakieś moce. No można wielu rzeczy nie pamiętać, ale po kilku powtórzeniach się utrwala. Nic bardziej mylnego!
Lekcja numer dwa:
Umawiamy się od dawna. Mąż już kilka razy potwierdzał i miało być tak, że przyjeżdżamy w sobotę na obiad i zostajemy do poniedziałku do śniadania, bo na obiad jedziemy do moich rodziców i tam zostajemy do środy do śniadania. Wszędzie po równo. Niektóre potrawy, zrobione wcześniej trzeba porozmrażać, więc pomagam.
Mama pyta czy grzybową jemy z uszkami, no to potwierdzam. To mówi:
– Dobrze, to w takim razie barszcz będzie na poniedziałek i zjecie sobie na obiad z kaczką.
– Ale… Nie zostajemy przecież na obiad…
– No jak to nie? Przecież zrobiłam dwie kaczki! I mieliście się spotkać z B. (czyli rodzinką szwagra)!
– Yyyyy, no mieliśmy, ale na śniadaniu przecież. Na obiad jedziemy do moich rodziców.
– No ale jak? Zrobiłam dwie kaczki!
Mąż oczywiście został wezwany na dywanik, po czym skrupulatnie, po raz setny wyjaśnił, że ustalenia były, jakie były i zielonego pojęcia nie ma, dlaczego ktokolwiek zrozumiał inaczej. Jestem chyba mało pojętną uczennicą, skoro miara czasu jest dla mnie inna niż dla innych. Kiedyś zapewne rozwikłam i tą łamigłówkę.
Nieważne z resztą, działamy dalej i jako że uczyć się trzeba dość szybko przyszła pora na lekcję numer trzy:
Po całym dniu harców u dziadków dzieciaki miały oczywiście przesyt słodkiego w brzuchach, no ale zawsze to za mało. Wieczorem po kolacji babcia robi jeszcze herbatę, na co młoda trzymając się za brzuch mówi, że też poprosi bo coś ciepłego się przyda i taką, jak miała wcześniej, to może jej pomoże z brzuszkiem. Twierdzi, że jest pełna. Pytam zatem jaka to herbatka ostatnio była, na co skrupulatnie dostaję wyjaśnienia, że lecznicza z dżemem z róży. Przytakuję głową tylko, nie mówiąc ani słowa i stwierdzam, że teraz to przydałaby się jej bardziej gorzka, albo tylko delikatnie osłodzona, jeśli już musi być, ale najlepiej nie. Wychodzę z kuchni, bo krzątanina jest dość duża. Po jakiejś chwili babcia przynosi herbatki w szklankach z podwójnymi ściankami (takimi, co ciepło trzymają wewnątrz, a na zewnątrz są zimne). I jeden kubek. Młoda bierze kubek i syczy z gorąca. No to odzywam się:
– Masz czystą herbatkę?
Na co babcia skrupulatnie przytakuje i zapewnia, że czysta.
– No to weź mój kubeczek, bo ma chłodne ścianki, a ja wypiję z Twojego.
– Nie, nie – woła poruszona babci – nie jest czysta, ta jest z miodem i cytryną!
Po tym nastąpiła minuta ciszy i chwila głupkowatego śmiechu mojego i babci. No cóż można począć? Czysta herbata, nie jest równa czystej herbacie.
Wigilijny poranek przyniósł lekcję numer cztery. Trzeba wyjść z psem. Mąż się ubiera, podchodzi jego mama.
– Kupię Ci taką fajną grzejącą kurtkę.
– Przecież mam. – Pokazuje, jak się ubiera: na swój domowy polar jeszcze jeden polar i kurtka termoaktywna przeciwwiatrowa.
– To Cię nie grzeje, a jest zima!
– To nie ma mnie grzać samo w sobie, ma mi w tym być ciepło. I jest. Ciepło i wygodnie.
– Ale jesteście chorzy, więc to Cię nie grzeje. Kupię Ci taką zimową dobrą.
– To jest dobre, jakbym chciał mieć kurtkę grzaną, to bym ją sobie kupił!
Mama kręcąc głową odchodzi do kuchni, a mój mąż pod nosem burczy:
– Może jeszcze barchanowe gacie?
Piątą lekcję dostaliśmy już pod koniec dnia. Generalnie zawsze odpowiadamy na tysiąc pytań odnośnie tego, co nasze dzieci lubią czy nie lubią jeść, co zjedzą lub nie. Możecie zapewne stwierdzić, że jestem wyrodną matką, ale odpowiedź na te pytania jest niezmiennie taka sama. Trudno powiedzieć, czego nie lubią lub nie zjedzą, bo im większy jest wybór na stole, tym więcej można się dopatrzeć, natomiast jeśli nie ma wyboru, to zjedzą wszystko. To i tak nie bardzo działa u dziadków. Babcia zawsze nakłada na pełne talerze wszystko jeśli tylko dziecko się czymkolwiek zainteresuje, nie zważając, czy już zjadło poprzednią porcję. No ale zdążyliśmy się przyzwyczaić i hamować zapędy. Siedzimy przy stole zastawionym pysznymi wypiekami świątecznymi. Oczywiście króluje sernik, makowiec, pierniki i słodkie makiełki. Nakładamy sobie wg uznania każdy i pytam najmłodszego, co by chciał.
– Nie chcę sernika.
– Dlaczego? Przecież lubisz? – dziwię się
– Bo ma rodzynki.- odpowiada skwapliwie.
– Jak to sernik bez rodzynek? – obrusza się babcia – One są tam super, zjedz!
Na co mój mąż z kwaśnym wyrazem twarzy:
– Ja też nie przepadam za rodzynkami w serniku.
– Sernik musi być z rodzynkami – odpowiada oburzona babcia.
I w taki oto sposób dowiedzieliśmy się, że zasada lubię/nie lubię nie obowiązuje słodyczy.
Następnego dnia po śniadaniu nadszedł czas na podróż do drugich dziadków. Zjedliśmy świątecznie, zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy. Jeśli myślicie, że to koniec lekcji, to się mylicie. Lekcja numer sześć nadeszła tuż po powitaniu.
W progu drugiego domu podeszła do nas babcia ze słowami:
– Czemu jesteście na galowo ubrani?
– No jak to czemu? Przecież jest Święto… I to w sumie najważniejszy dzień…
– To my też musimy się przebrać?
– Oczywiście, ja właśnie idę – rzucił dziadek i pomaszerował na górę się przebrać.
Tak, moi drodzy, pomimo że kocham ich wszystkich bardzo, co spotkanie mamy zderzenie rzeczywistości. Nie będę wnikać, dlaczego. Każdy ma swoje problemy życiowe i każdego to życie inaczej kształtuje, więc podejdźmy do tego humorystycznie i tyle.
Siódma lekcja przyszła przy sprzątaniu ze stołu.
– O matko, ile tutaj jest brudnych naczyń! – wzdycha babcia otwierając małą zmywarkę
– No w końcu przyjechało stado pięciu wymiataczy – zaśmiałam się
– Ale to mi się wszystko nie zmieści na raz.
– No to poczeka do następnej po prostu – odparłam wzruszając ramionami
– My z ojcem to wcale zmywarki nie używamy, a tu tyle. – westchnęła babcia.
– No macie nas od Święta, to i zmywarka musi dać radę. – mrugam z wesołością
– No tak, da radę, da. – kwituje to babcia.
Na szczęście teraz już było luźniej i można było sobie pozwolić na spacery. Oczywiście dzieci skwapliwie to wykorzystują od zawsze, a że babcia nie ma weny, jak ta druga, to przystaje z ulgą na ich propozycje. Co więc można robić, jak starzy nie pilnują? Ano grać i oglądać bajki! Na nasze protesty, niezmiennie powtarzaną przez babcię lekcję życiową:
– Od wychowywania są rodzice, dziadkowie rozpieszczają.
Jeśli mi się zdarzy zaprotestować i jakoś wchodzić w dyskusję ze słowami:
– No ale przecież możesz się z nimi pobawić, porysować, porobić coś, co razem jesteście w stanie.
przeważnie otrzymuję odpowiedź:
– Jestem już za stara na to.
Więc (tak, wiem że zdania się od tego nie zaczyna) uszy do góry i nie przejmować się!
Ósma lekcja spadła na mojego męża po powrocie z któregoś spaceru. Postanowiliśmy zrobić sobie herbatę na rozgrzanie. Siadamy ze szklankami na kanapie, a babcia pyta:
– Wzięliście szklanki ze zmywarki?
– Nie z szafki – odpowiada mój mąż
– No ale w zmywarce były…
– No to zaraz wypakuję – przychodzę mu z ratunkiem
– Ale to byłoby mniej – zauważa babcia
– Mamo – odpowiada ze stoickim spokojem mój mąż – czasem warto dokopać się i do tych z tyłu szafki, to się przynajmniej odkurzą.
Moja bałwania mina musiała być bezcenna, bo wszyscy parsknęli śmiechem.
Lekcje życiowe i wszelkie life hacki można zbierać przez całe życie. Nie są one złośliwe czy wycelowane w nas. Po prostu bywają i chyba jedynym, co można zrobić, to uczyć się i śmiać jednocześnie. A Wy jak spędziliście świąteczny czas?
Autor: kiciakamyk