Szykując się do dłuższych wyjazdów zwykle trzeba się zaopiekować lodówkowymi resztkami. Tak właśnie również i u nas nastąpił przedwyjazdowy przegląd lodówki. Okazało się, że mamy w zapasie papryczki chilli, które zażyczył sobie najstarszy w momencie kulinarnego natchnienia kuchennego. Uradziliśmy więc z druga połówką, że trzeba je wypatroszyć z pestek, pociąć i zamrozić, to coś się wymyśli przy jakiejś okazji. Jako, że trzeba było jeszcze ogarnąć drobne zakupy warzywniakowe, podział tym razem był taki, że ja biorę na siebie papryczki, on wyjazd zakupowy. Zostałam więc tym zadaniem i z dziećmi w domu, a on pojechał. W zasadzie wszystko szło normalnie. Najmłodszy oczywiście zaciekawiony, co matka wyprawia przyszedł zapuścić żurawia, ale nastraszony odpowiednio trzymał dystans i z daleka patrzył, a ja niestrudzenie ogarniałam piekielny dar natury.
Młody na szczęście szybko się znudził i poszedł zająć się swoimi sprawami, co jakiś czas tylko uprzejmie pytając, czy już mogę do niego przyjść i mu pomóc w zabawie. Ogarnęłam papryczki, deskę, nóż, stół i starannie wyszorowałam ręce, po czym powędrowałam do najmłodszego spełnić wymagające zadanie pomocnej dłoni w zabawie.
Wszystko szło zgodnie z jego i moimi planami. Bawiliśmy się całkiem nieźle, dopóki nie zaczęło mnie kręcić w nosie. No cóż co jakiś czas mi się kicha, pomimo tego, że alergikiem nie jestem, to czasem odczuwam intensywniejsze nasilenie pyłków. Normalka więc, że zaraz po kichaniu zbiera się w nosie i trzeba go wysmarkać. Czynność prozaiczna, ale zamiast zamierzonego efektu oczyszczenia, tym razem przyniosła niewyobrażalny wręcz ból i pieczenie w nosie. Zaskoczona i zdezorientowana zapsikałam sobie nozdrza solą fizjologiczną i zadowolona ponownie chciałam użyć chusteczki. Powstrzymało mnie narastające pieczenie. We łbie zaczęło świtać co nieco i trybiki zaczęły kojarzyć fakty, ale niedowierzanie wzięło górę.
“No jak? Przecież starannie wyszorowałam ręce.” pomyślałam, niemniej już narastający ból, pieczenie i napływające do oczu łzy skutecznie zaprzeczały logice. Przerażenie zaczęło dorzucać swoje trzy grosze wraz z narastającym bólem. Na przemian smarkałam i płukałam nochal w zimnej wodzie. Po dłuższej chwili tych zabiegów było odrobinę lepiej, więc wpadłam na pomysł, aby nasmarować skórę wokół nosa kremem nawilżającym… Pożałowałam tego momentalnie. Znów wróciłam do płukania i smarkania. W znośniejszym momencie napisałam do męża i przyjaciela:
– Kroiłam papryczki jalapeno i dokładnie umyłam łapy. Wszystko było spoko do momentu kiedy wysmarkałam nos… Kurka pali mnie teraz cały ryjek. Jakieś pomysły? Myłam już wodą. Smarowałam kremem i jest gorzej…Jak to gówno się do nosa dostało to nie wiem…
– Wciągnij mleko nosem – odparł kumpel bezzwłocznie.
– A jakieś humanitarne sposoby?
– Medytacja.
W tym momencie do chaty wparowała moja połówka. Z mieszanym wyrazem twarzy wpadł do kuchni i odkładając pomidory, uważnie zaczął się przyglądać, jak puszczam bąbelki nosem stojąc przy kranie. Na jego twarzy pojawił się wręcz niespotykany wysiłek tłumienia emocji, jak relacjonowałam sytuację pomiędzy kolejnymi bąbelkami.
– Zostaje jeszcze modlitwa – wybuchł w końcu śmiechem.
Na szczęście dla mnie cała sytuacja uspokoiła się po jakichś 15 minutach męczarni. Jak to się dostało do nosa do tej pory nie mam pojęcia, ale na szczęście dzień potoczył się już powiedzmy normalnie.
Przy kolacji już nie było śladu po niefortunnym zdarzeniu. Najmłodszy zażyczył sobie soczek z resztek jego ulubionego smaku. Niestety jakoś tak niespecjalnie umiał wysiedzieć w miejscu i oczywiście wylał całą zawartość szklanki na ceratę na stole. Sytuacja zaczęła kiełkować w dramat. W oczach młodego pojawiły się łzy, usta ułożyły się w podkowę. Trzeba było działać błyskawicznie.
– Dajcie słomkę – wykrzyknęłam. Lekka konsternacja zawitała na twarzy mojej połówki, ale wzruszył ramionami i popędził po magiczną rurkę. Młoda ochoczo dołączyła do brata i w akompaniamencie siorbania, śmiechu i lekkiego załamania nerwowego u mojego męża, soczek zniknął z ceraty. Nawet nie trzeba było za wiele wycierać, bo młody wlazł na stół całym brzuchem i teraz to już pozostało przebranie koszulki.
– Myślisz, że te papryczki wypaliły mi mózg? – rzuciłam do wciąż niedowierzającego męża.
– Nie wiem, jak to ująć, żeby Cię nie urazić… – odpowiedział i oboje dołączyliśmy do rechotania razem z dziećmi.
Autor: kiciakamyk