Długo zastanawiałam się, czy napisać ten tekst, bo ani to krótka historyjka z życia wzięta, ani opowiadanie fantastyczne, jednak myślę, że może niektórych zainteresować. To, czy ujrzy światło dzienne, nie zależy ode mnie, ale co tam.
Jako że nasz gust muzyczny oscyluje wokół mocniejszych brzmień, korzystając z okazji postanowiliśmy pojechać z mężem i kumplem na Metalfest do Pilzna. Wspaniałe wydarzenie, zbierające bardziej i mniej sławne metalowe zespoły muzyczne i nie mniej barwną widownię. Oprócz oczywistej oczywistości w postaci wszechobecnej czerni można było zobaczyć kaczki, czaszki, wampiropodobne upiory i Borata… Taaak, nie pytajcie. Jednocześnie jak to określił jeden z zespołów – najbardziej kolorowa publiczność metalowa przed jaką występowali z powodu deszczówek. Trzy dni w deszczu. I trzy dni nikt nie narzekał, tylko wkładał tą folijkę na siebie i słuchał.
Ja jednak nie chcę tu pisać o wrażeniach muzycznych, czy też estetycznych. Może innym razem, a może namówię w końcu prawdziwego metala na taką relację. W tym króciutkim wpisie chciałam podzielić się z wami wrażeniami z organizacji takiej imprezy. Czapki z głów moi drodzy, bo naprawdę pięknie to wyglądało!
Zacznijmy od tego, że przy bramkach wejściowych tłumów nie było. Wszystko szło sprawnie, bez jakichś przepychanek czy kolizji. Po prostu na luzie. Wystarczyło pokazać opaskę i dać przejrzeć plecak, żeby na spokojnie wchodzić i wychodzić, ile się dało.
Opaska zawierała chip i każdą transakcję na terenie festiwalu można było ogarnąć bez gotówki, kart czy telefonów. Po prostu wymyślili aplikację, którą na początku należało powiązać z wydaną opaską, a później tylko przelać tam środki, ile się chciało i w każdym momencie można było tam zajrzeć zasilić konto. Później oczywiście dokonywano zwrotów na podane konto. Fajne i proste rozwiązanie zwiększające bezpieczeństwo. Opaski z ręki w łatwy sposób nie dało się zdjąć, to i złodziei raczej nie ciągnęło.
Sama impreza odbywała się na ogrodzonym terenie amfiteatru sąsiadującym z zoo. Przed wejściem i już za bramkami było sporo miejsc z budkami typu fast food. Szybko i nawet smacznie, bez przepychanek, bez wielkich kolejek i oczywiście wszystko z opaską. Sprzedawcy skanowali własnymi telefonami chip i za każdym razem pokazywali kwotę i saldo po transakcji klientowi. Oczywiście Pilzno to miasto słynące z piwa, więc głównymi sponsorami imprezy byli właśnie miejscowi piwowarzy. I tutaj kolejny szacun. Ekologia w wersji koncertowej. Kupując napój po raz pierwszy wpłacało się dodatkową, niewielką kaucję za plastikowy przepięknie zdobiony kubek firmowy Metalfestu. Idąc po kolejną porcję trunku kubeczek był wymieniany na nowy, a stary oczywiście myty. Pod koniec, kto chciał mógł zwrócić kubek i odzyskać kaucję lub też po prostu go zachować. Żadnych papierowych słomek czy jednorazowych kubków. Po prostu kaucja i mycie. Eureka! Przecież to takie proste, no nie? Uczmy się!
Festiwal trwał trzy dni. Jak już wspomniałam w deszczu. I teraz sobie pomyślcie, co tak naprawdę działoby się u nas. Ano ja sobie wyobrażam tony śmieci walających się pod nogami w błocie. A tutaj kolejna miła niespodzianka. Oprócz tego, że ludzie ewidentnie się pilnowali i wyrzucali swoje śmieci do koszy (wszystko zmieszane, bo w takiej masie segregacja to i tak fikcja), to jeszcze codziennie pomiędzy gośćmi koncertowymi nieinwazyjnie chodziły ekipy sprzątające. Czysto i błotniście, bo na to nikt nie miał wpływu.
Kolejna sprawa to toalety toi-toi. Każda kobieta zrozumie chyba, jak to jest mieć “te dni” podczas trzydniowej imprezy na świeżym powietrzu… No bywa, stąd niebieskie przybytki były odwiedzane przeze mnie dość często. I też miłe zaskoczenie, bo nieważne o jakiej porze dnia, były utrzymane w miarę w czystości. Nawet papier toaletowy był dostępny. I to nie wszystko. Codziennie w środku dnia, podczas trwających koncertów, przyjeżdżały szambowozy i czyściły wszystko. Dodam jeszcze, że z boku była dostępna taka duża wanna z kilkoma kranami, więc ręce też można było spokojnie umyć. Z bardziej odważnych i może ciutek humorystycznych rzeczy, tuż obok rzędu toi-toi, stała taka kolumna z chyba trzeba pisuarami na świeżym powietrzu…Ogrodzona jedna od drugiej tylko ściankami bocznymi. Patrząc po kolejce, panowie wcale nie mieli oporów korzystać…
Tuż obok zoo i miejsca koncertowego były rozmieszczone kempingi. Na tym się nie znam za bardzo, bo już dawno nie miałam okazji spać pod namiotem, jednak zaskoczył mnie porządek, czystość (pomijam błotko) i stojący na wydzielonym miejscu TIR z prysznicami. Może to już jest i u nas standard, jednak robił wrażenie. Nie masz na stałe instalacji sanitarnej, nie ma problemu! Podstawiamy TIRa obok toi-toi i wszystko jest na miejscu.
No i ostatnia rzecz, która codziennie wieńczyła wszystkie koncerty, to oczywiście ewakuacja z tłumu. Klasycznie do wejść i wyjść biją watahy ludzi i trzeba odstać swoje, żeby móc wrócić do auta. A tutaj wystarczyło otworzyć kilka metalowych bram z każdej strony i w ciągu kilku minut było się już na zewnątrz. Bez przepychanek i godzin w kolejkach.
I jeszcze na sam koniec wam powiem, że artyści wchodzili sobie zupełnie na luzie na teren festiwalu. Nikt ich nie zadeptał, nikt ich nie atakował. Owszem niektórzy prosili o fotkę, które z resztą bardzo chętnie sobie robili, ale po prostu byli i nie stanowiło to dla nikogo powodu do histerii.
Także no… Czesi się nie pie.. w głupią ekologię wedle jakichś dzikich algorytmów, tylko zachowują logiczną prostotę i pilnują porządku. Tylko tyle i aż tyle. Chapeau bas!
Autor: Kiciakamyk



























































